Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow Słowo wśród nas arrow SŁOWO WŚRÓD NAS 11/2004 arrow W CIENIU BOŻEJ OPIEKI

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
W CIENIU BOŻEJ OPIEKI PDF Drukuj E-mail
Napisał GEZA J. BALASSY   

Kiedy jako mały chłopiec wychowywałem się na Węgrzech, moja mama wprowadziła w rodzinie zwyczaj odmawiania co wieczór Psalmu 91 – i był to bardzo dobry zwyczaj. Utkwił mi on głęboko w pamięci, prowadząc mnie i chroniąc przez całe moje życie. Psalm ten, wysławiający Bożą Opatrzność szczególnie w chwilach zagrożenia, wywarł wielki wpływ na moje widzenie życia i wszystkiego, co mi się przydarza.


Odrzucenie i akceptacja


Uczęszczałem do katolickiej szkoły średniej prowadzonej przez ojców pijarów w Debreczynie i należałem do ostatniego rocznika absolwentów przed jej przejęciem przez władze komunistyczne. Po ukończeniu szkoły złożyłem dokumenty na kilka różnych uczelni. Miałem spore nadzieje na przyjęcie, ponieważ zarówno rektor, jak i trener koszykówki jednego z kolegiów obiecywali, że pomogą mi w dostaniu się na studia. Ponieważ jednak w myśl komunistycznej nomenklatury moi rodzice byli „intelektualistami”, a ja sam praktykującym katolikiem, wszędzie odmawiano mi przyjęcia.

Byłem oburzony. Narastała we mnie nienawiść – szczególnie do tych, którzy najpierw obiecywali mi poparcie, ale z obawy o własne stanowiska szybko wycofali się ze swoich obietnic. Patrząc na to z dystansu, myślę, że moja nienawiść brała się przede wszystkim stąd, że poczułem się przez nich odrzucony jako osoba.

Jednocześnie jednak otrzymywałem wiele miłości i wsparcia od członków podziemnego ruchu katolickiego, do którego należałem. Ich akceptacja koiła moje pragnienie zemsty i przypominała mi o obietnicach Psalmu 91: „Ja go wybawię, bo przylgnął do Mnie; osłonię go, bo uznał moje imię. Będzie Mnie wzywał, a Ja go wysłucham i będę z nim w utrapieniu” (wersety 14-15). Kiedy odwołałem się do tych obietnic, Pan otworzył przede mną możliwość zdobycia zawodu, który stał się dla mnie źródłem utrzymania na całe życie. Był to program szkoleniowy dla absolwentów szkół średnich, pragnących nauczyć się jakiegoś fachu. Po roku zdobyłem uprawnienia elektryka. Program nie przewidywał dalszej edukacji.


Zdradzony przez przyjaciela


Ponieważ za rządów komunistów istnienie organizacji katolickich było zakazane, nasz ruch młodzieżowy spotykał się potajemnie w małych grupkach. Podczas tych spotkań modliliśmy się, studiowaliśmy Pismo święte i dokumenty Kościoła, ewangelizowaliśmy. W końcu nasza „nielegalna” działalność została wytropiona przez tajną policję i kilku z nas aresztowano.

Ponieważ doskonale zdawałem sobie sprawę, że dla komunistów prawa człowieka i jego godność znaczą tyle, co nic, byłem przerażony perspektywą przesłuchań. Szukałem pociechy w Bogu, odmawiając wraz ze współtowarzyszami z celi Psalm 91: „Okryję cię swymi piórami i schronisz się pod jego skrzydła” (werset 4). Pan odpowiedział na moją modlitwę. Uzyskane przeze mnie niedawno protokoły z moich przesłuchań zawierały również wskazówki dla śledczych: „Nie stosować wobec niego siły fizycznej, gdyż chrześcijanie poczytują sobie za zaszczyt cierpieć za swoją wiarę”.

Jednak najmocniej przemówił do mnie Psalm 91 w nocy 18 lutego 1953 roku. Siedziałem w celi więziennej w Budapeszcie. Następnego dnia wraz z piątką moich przyjaciół miałem być sądzony za „konspirację filozoficzną przeciwko demokracji ludowej”.

Wchodząc na salę sądową, wiedziałem, że grozi mi wyrok śmierci, gdyż zostałem fałszywie oskarżony o bycie przywódcą całego katolickiego ruchu młodzieżowego. Kiedy podczas procesu odrzuciłem ten zarzut, ku swemu zaskoczeniu usłyszałem, jak jeden z moich przyjaciół, Zoli, mówi sędziemu, że kłamię. W rzeczywistości liderem tej grupy był brat Stefan, salezjanin, którego sprowadzono, by świadczył przeciwko mnie. Tylko dlatego, że brat Stefan odważnie stanął w mojej obronie, zmniejszono mi wyrok do piętnastu lat więzienia. Brat Stefan został stracony niecałe cztery miesiące później, 8 czerwca 1953 roku.


Boża opieka w więzieniu


Podczas procesu toczyłem ogromną walkę wewnętrzną. Wiedziałem, że Jezus wzywa mnie do przebaczenia dawnemu przyjacielowi, ale było mi bardzo trudno zdobyć się na miłosierdzie po takiej zdradzie. Pomogło mi, kiedy zrozumiałem, że działał pod wpływem strachu. Wierzył, że jeśli uda mi się odeprzeć zarzuty, to z kolei on zostanie oskarżony i powieszony. I znowu, dzięki stałej modlitwie Psalmem 91, zdołałem w końcu przebaczyć Zolemu, a nawet modlić się za niego.

Podczas lat spędzonych w więzieniu przetrwałem wiele doświadczeń, nieustannie ufając w obietnicę Bożej opieki. Życie w więzieniu było walką o przetrwanie. Za niewystarczające pożywienie musieliśmy sami płacić. Moja waga spadła do sześćdziesięciu kilogramów – niewiele jak na dwudziestotrzyletniego mężczyznę, mierzącego sobie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. I tu jednak doświadczyłem „pieczy Najwyższego” (werset 1). Udało mi się dostać pracę dziurkacza guzików w fabryce więziennej. Ponieważ regularnie wykonywałem normę sześciuset guzików na godzinę, udawało mi się zarobić przynajmniej na obfitsze jedzenie.

Trzeba było także znosić cierpienia zadawane przez strażników, którzy traktowali więźniów z pogardą, często uciekając się także do przemocy. „Za co oni mnie tak nienawidzą, skoro mnie nawet nie znają?” – pytałem sam siebie. Z najbłahszego powodu bili nas lub posyłali na całe tygodnie do ciemnej, lodowato zimnej piwnicy.

Może najmocniej doświadczyłem Bożej opieki w dramatycznej sytuacji, która wydarzyła się podczas dziesięciominutowego widzenia z rodziną, na które zezwalano mi dwa razy na rok. Było to w styczniu, a moja matka, by się ze mną zobaczyć, musiała jechać przez całą noc. Mającą już dobrze pod siedemdziesiątkę kobietę trzymano na mrozie cztery godziny, zanim wreszcie pozwolono jej wejść do sali widzeń. Kiedy ją zobaczyłem – choć staliśmy w odległości około metra od siebie oddzieleni pancerną szybą – natychmiast wyczułem, że jest u kresu sił.

„Przepraszam – zwróciłem się do strażnika. – Czy moja matka mogłaby dostać jakieś krzesło?” W odpowiedzi usłyszałem, że to już i tak prawie koniec widzenia. W tym momencie moja matka osunęła się nieprzytomna na podłogę. Wyniesiona do innego pomieszczenia, odzyskała przytomność dopiero po upływie czasu wyznaczonego na widzenie. Nie pozwolono mi nawet się z nią pożegnać. Ostatnią kroplą było pojawienie się dowódcy strażników, który zwymyślał mnie w najokropniejszych słowach za to, że pozwoliłem, by moja matka zemdlała.

Tego nie byłem już w stanie znieść. Na moment wypadłem z roli posłusznego więźnia. W swojej bezsilności wybuchnąłem gniewem na dowódcę, zasypując go gradem obelg i gróźb. Jednemu z obecnych przy tym strażników polecono napisać raport o moim zachowaniu. Na szczęście okazał się on ludzki i wyrozumiały. Po wyjściu dowódcy zapytał, czy nie mam jakiegoś pomysłu na to, by mógł uniknąć złożenia na mnie doniesienia. Poradziłem, by nadmienił dowódcy, że jeśli mnie ukarzą, jestem gotów popełnić samobójstwo. Śmierć więźnia była dużym kłopotem dla strażników i niweczyła nadzieje dowódcy na wydobycie od niego „cennych informacji” i „sekretów”.

Po powrocie do celi zastanawiałem się nad tym, co mnie czeka. Spodziewałem się co najmniej przenie­sienia do więzienia o ostrzejszym rygorze. Nic takiego się nie wydarzyło. Otrzymałem natomiast wiadomość od życzliwego strażnika, że groźba samobójstwa poskutkowała i nie zostanę ukarany.


Czy możesz dać mi chleba?


Po czteroletnim pobycie w więzieniu, w 1956 roku zostałem wypuszczony na sześciomiesięczny „urlop”. Był to rok krótkotrwałego zrywu wolnościowego na Węgrzech, wymierzonego przeciw okupacji sowieckiej i rządom komunistycznym. Przebywając wówczas poza więzieniem, skorzystałem z powstałego zamieszania i uciekłem do Austrii. Jednak pomiędzy stłumieniem powstania a moją ucieczką, pracując jako elektromechanik przy naprawie ciężarówek, sam miałem okazję stać się narzędziem Bożej troski i opieki w stosunku do kogoś drugiego – i to w dodatku wobec mojego wroga.

Zdarzyło się to, kiedy jechałem ciężarówką wiozącą żywność do Budapesztu, gdzie panował głód. Ponieważ wiedziałem, że mieszkający tam moi krewni również są w rozpaczliwej sytuacji, wiozłem dla nich dwa bochenki chleba. Włożyłem je do siatki i zawiesiłem na haku w kabinie ciężarówki.

Na rogatkach miasta zatrzymaliśmy się na wojskowym punkcie kontrolnym. Podczas gdy oficer dyżurny studiował dokumenty kierowcy, inny z żołnierzy zauważył wiszące bochenki, zbliżył się po cichu do okna po mojej stronie i zapytał: „Czy możesz dać mi trochę chleba?”

Stanąłem przed dylematem. Radziecki żołnierz – jeden z tych znienawidzonych Sowietów przysłanych, by zdławić wolność w moim kraju – stał przede mną, prosząc mnie o pomoc. Miałem ogromną ochotę mu odmówić. Wiedziałem jednak, że ci żołnierze naprawdę nie mieli co jeść. Po załamaniu się dostaw żywności zdani byli na to, co uda im się samodzielnie zdobyć.

Widziałem, że ten żołnierz jest przeraźliwie głodny, a przecież dobrze pamiętałem, co to znaczy. Zrozumiałem, że patrzę w twarz bratniej istoty ludzkiej, która rozpaczliwie potrzebuje Bożej opieki.

Sięgnąłem po bochenek, rozłamałem go i dałem mu połowę.

Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl