Kiedy
jako mały chłopiec wychowywałem się na Węgrzech, moja mama
wprowadziła w rodzinie zwyczaj odmawiania co wieczór Psalmu 91
i był to bardzo dobry zwyczaj. Utkwił mi on głęboko w pamięci,
prowadząc mnie i chroniąc przez całe moje życie. Psalm ten,
wysławiający Bożą Opatrzność szczególnie w chwilach zagrożenia,
wywarł wielki wpływ na moje widzenie życia i wszystkiego, co mi się
przydarza.
Odrzucenie
i akceptacja
Uczęszczałem
do katolickiej szkoły średniej prowadzonej przez ojców pijarów w
Debreczynie i należałem do ostatniego rocznika absolwentów przed jej
przejęciem przez władze komunistyczne. Po ukończeniu szkoły złożyłem
dokumenty na kilka różnych uczelni. Miałem spore nadzieje na
przyjęcie, ponieważ zarówno rektor, jak i trener koszykówki jednego z
kolegiów obiecywali, że pomogą mi w dostaniu się na studia. Ponieważ
jednak w myśl komunistycznej nomenklatury moi rodzice byli
intelektualistami, a ja sam praktykującym katolikiem,
wszędzie odmawiano mi przyjęcia.
Byłem
oburzony. Narastała we mnie nienawiść szczególnie do tych,
którzy najpierw obiecywali mi poparcie, ale z obawy o własne
stanowiska szybko wycofali się ze swoich obietnic. Patrząc na to z
dystansu, myślę, że moja nienawiść brała się przede wszystkim stąd,
że poczułem się przez nich odrzucony jako osoba.
Jednocześnie
jednak otrzymywałem wiele miłości i wsparcia od członków podziemnego
ruchu katolickiego, do którego należałem. Ich akceptacja koiła moje
pragnienie zemsty i przypominała mi o obietnicach Psalmu 91: Ja
go wybawię, bo przylgnął do Mnie; osłonię go, bo uznał moje imię.
Będzie Mnie wzywał, a Ja go wysłucham i będę z nim w utrapieniu
(wersety 14-15). Kiedy odwołałem się do tych obietnic, Pan otworzył
przede mną możliwość zdobycia zawodu, który stał się dla mnie źródłem
utrzymania na całe życie. Był to program szkoleniowy dla absolwentów
szkół średnich, pragnących nauczyć się jakiegoś fachu. Po roku
zdobyłem uprawnienia elektryka. Program nie przewidywał dalszej
edukacji.
Zdradzony
przez przyjaciela
Ponieważ
za rządów komunistów istnienie organizacji katolickich było zakazane,
nasz ruch młodzieżowy spotykał się potajemnie w małych grupkach.
Podczas tych spotkań modliliśmy się, studiowaliśmy Pismo święte i
dokumenty Kościoła, ewangelizowaliśmy. W końcu nasza nielegalna
działalność została wytropiona przez tajną policję i kilku z nas
aresztowano.
Ponieważ
doskonale zdawałem sobie sprawę, że dla komunistów prawa człowieka i
jego godność znaczą tyle, co nic, byłem przerażony perspektywą
przesłuchań. Szukałem pociechy w Bogu, odmawiając wraz ze
współtowarzyszami z celi Psalm 91: Okryję cię swymi piórami i
schronisz się pod jego skrzydła (werset 4). Pan odpowiedział
na moją modlitwę. Uzyskane przeze mnie niedawno protokoły z moich
przesłuchań zawierały również wskazówki dla śledczych: Nie
stosować wobec niego siły fizycznej, gdyż chrześcijanie poczytują
sobie za zaszczyt cierpieć za swoją wiarę.
Jednak
najmocniej przemówił do mnie Psalm 91 w nocy 18 lutego 1953 roku.
Siedziałem w celi więziennej w Budapeszcie. Następnego dnia wraz z
piątką moich przyjaciół miałem być sądzony za konspirację
filozoficzną przeciwko demokracji ludowej.
Wchodząc
na salę sądową, wiedziałem, że grozi mi wyrok śmierci, gdyż zostałem
fałszywie oskarżony o bycie przywódcą całego katolickiego ruchu
młodzieżowego. Kiedy podczas procesu odrzuciłem ten zarzut, ku swemu
zaskoczeniu usłyszałem, jak jeden z moich przyjaciół, Zoli, mówi
sędziemu, że kłamię. W rzeczywistości liderem tej grupy był brat
Stefan, salezjanin, którego sprowadzono, by świadczył przeciwko mnie.
Tylko dlatego, że brat Stefan odważnie stanął w mojej obronie,
zmniejszono mi wyrok do piętnastu lat więzienia. Brat Stefan został
stracony niecałe cztery miesiące później, 8 czerwca 1953 roku.
Boża
opieka w więzieniu
Podczas
procesu toczyłem ogromną walkę wewnętrzną. Wiedziałem, że Jezus wzywa
mnie do przebaczenia dawnemu przyjacielowi, ale było mi bardzo trudno
zdobyć się na miłosierdzie po takiej zdradzie. Pomogło mi, kiedy
zrozumiałem, że działał pod wpływem strachu. Wierzył, że jeśli uda mi
się odeprzeć zarzuty, to z kolei on zostanie oskarżony i powieszony.
I znowu, dzięki stałej modlitwie Psalmem 91, zdołałem w końcu
przebaczyć Zolemu, a nawet modlić się za niego.
Podczas
lat spędzonych w więzieniu przetrwałem wiele doświadczeń, nieustannie
ufając w obietnicę Bożej opieki. Życie w więzieniu było walką o
przetrwanie. Za niewystarczające pożywienie musieliśmy sami płacić.
Moja waga spadła do sześćdziesięciu kilogramów niewiele jak
na dwudziestotrzyletniego mężczyznę, mierzącego sobie ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu. I tu jednak doświadczyłem pieczy
Najwyższego (werset 1). Udało mi się dostać pracę dziurkacza
guzików w fabryce więziennej. Ponieważ regularnie wykonywałem normę
sześciuset guzików na godzinę, udawało mi się zarobić przynajmniej na
obfitsze jedzenie.
Trzeba
było także znosić cierpienia zadawane przez strażników, którzy
traktowali więźniów z pogardą, często uciekając się także do
przemocy. Za co oni mnie tak nienawidzą, skoro mnie nawet nie
znają? pytałem sam siebie. Z najbłahszego powodu bili
nas lub posyłali na całe tygodnie do ciemnej, lodowato zimnej
piwnicy.
Może
najmocniej doświadczyłem Bożej opieki w dramatycznej sytuacji, która
wydarzyła się podczas dziesięciominutowego widzenia z rodziną, na
które zezwalano mi dwa razy na rok. Było to w styczniu, a moja matka,
by się ze mną zobaczyć, musiała jechać przez całą noc. Mającą już
dobrze pod siedemdziesiątkę kobietę trzymano na mrozie cztery
godziny, zanim wreszcie pozwolono jej wejść do sali widzeń. Kiedy ją
zobaczyłem choć staliśmy w odległości około metra od siebie
oddzieleni pancerną szybą natychmiast wyczułem, że jest u
kresu sił.
Przepraszam
zwróciłem się do strażnika. Czy moja matka mogłaby
dostać jakieś krzesło? W odpowiedzi usłyszałem, że to już i
tak prawie koniec widzenia. W tym momencie moja matka osunęła się
nieprzytomna na podłogę. Wyniesiona do innego pomieszczenia,
odzyskała przytomność dopiero po upływie czasu wyznaczonego na
widzenie. Nie pozwolono mi nawet się z nią pożegnać. Ostatnią kroplą
było pojawienie się dowódcy strażników, który zwymyślał mnie w
najokropniejszych słowach za to, że pozwoliłem, by moja matka
zemdlała.
Tego
nie byłem już w stanie znieść. Na moment wypadłem z roli posłusznego
więźnia. W swojej bezsilności wybuchnąłem gniewem na dowódcę,
zasypując go gradem obelg i gróźb. Jednemu z obecnych przy tym
strażników polecono napisać raport o moim zachowaniu. Na szczęście
okazał się on ludzki i wyrozumiały. Po wyjściu dowódcy zapytał, czy
nie mam jakiegoś pomysłu na to, by mógł uniknąć złożenia na mnie
doniesienia. Poradziłem, by nadmienił dowódcy, że jeśli mnie ukarzą,
jestem gotów popełnić samobójstwo. Śmierć więźnia była dużym kłopotem
dla strażników i niweczyła nadzieje dowódcy na wydobycie od niego
cennych informacji i sekretów.
Po
powrocie do celi zastanawiałem się nad tym, co mnie czeka.
Spodziewałem się co najmniej przeniesienia do więzienia o
ostrzejszym rygorze. Nic takiego się nie wydarzyło. Otrzymałem
natomiast wiadomość od życzliwego strażnika, że groźba samobójstwa
poskutkowała i nie zostanę ukarany.
Czy
możesz dać mi chleba?
Po
czteroletnim pobycie w więzieniu, w 1956 roku zostałem wypuszczony na
sześciomiesięczny urlop. Był to rok krótkotrwałego
zrywu wolnościowego na Węgrzech, wymierzonego przeciw okupacji
sowieckiej i rządom komunistycznym. Przebywając wówczas poza
więzieniem, skorzystałem z powstałego zamieszania i uciekłem do
Austrii. Jednak pomiędzy stłumieniem powstania a moją ucieczką,
pracując jako elektromechanik przy naprawie ciężarówek, sam miałem
okazję stać się narzędziem Bożej troski i opieki w stosunku do kogoś
drugiego i to w dodatku wobec mojego wroga.
Zdarzyło
się to, kiedy jechałem ciężarówką wiozącą żywność do Budapesztu,
gdzie panował głód. Ponieważ wiedziałem, że mieszkający tam moi
krewni również są w rozpaczliwej sytuacji, wiozłem dla nich dwa
bochenki chleba. Włożyłem je do siatki i zawiesiłem na haku w kabinie
ciężarówki.
Na
rogatkach miasta zatrzymaliśmy się na wojskowym punkcie kontrolnym.
Podczas gdy oficer dyżurny studiował dokumenty kierowcy, inny z
żołnierzy zauważył wiszące bochenki, zbliżył się po cichu do okna po
mojej stronie i zapytał: Czy możesz dać mi trochę chleba?
Stanąłem
przed dylematem. Radziecki żołnierz jeden z tych
znienawidzonych Sowietów przysłanych, by zdławić wolność w moim kraju
stał przede mną, prosząc mnie o pomoc. Miałem ogromną
ochotę mu odmówić. Wiedziałem jednak, że ci żołnierze naprawdę nie
mieli co jeść. Po załamaniu się dostaw żywności zdani byli na to, co
uda im się samodzielnie zdobyć.
Widziałem,
że ten żołnierz jest przeraźliwie głodny, a przecież dobrze
pamiętałem, co to znaczy. Zrozumiałem, że patrzę w twarz bratniej
istoty ludzkiej, która rozpaczliwie potrzebuje Bożej opieki.
Sięgnąłem
po bochenek, rozłamałem go i dałem mu połowę. Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą pisać komentarze. Prosze zaloguj się i dodaj komentarz. Powered by AkoComment 1.0 beta 2! |