Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XXV. KLEKOT KOŚCI

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XXV. KLEKOT KOŚCI PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Był wczesny ranek we wrześniu 1964 r. Przybyłem jako jeden z pierwszych, jeszcze przed otwarciem olbrzymiej bramy. Specjalna przepustka na sesję historycznego Soboru Watykańskiego – zwołanego przez papieża Jana XXIII i kontynuowanego przez jego następcę papieża Pawła VI – uprawniała mnie do zajęcia bardzo dobrego miejsca w olbrzymiej Bazylice Świętego Piotra, na lewo od tronu papieskiego. Poszedłem od razu na miejsce. O tej godzinie obserwatorów było jeszcze niewielu.

Podczas celebrowania specjalnej mszy siedziałem zupełnie sam. Dobrze, że byłem sam. Moje myśli i uczucia były mieszane. Czułem jednak świeży powiew Ducha Świętego w pełnej przepychu, smutnej i ciężkiej liturgii.

Siedząc tam odczuwałem, że działo się ze mną to, co przeżywałem każdego dnia pobytu w tym miejscu: czułem, że roztapiam się, jestem kruszony. Gdy msza się rozpoczęła, zacząłem płakać. Nie wiedziałem dokładnie, dlaczego płaczę. Ale byłem zasmucony. „Czy zasmuciłem Ducha Świętego przychodząc tutaj?” – zastanawiałem się.

Nagle zrozumiałem, że mój smutek nie jest nie na miejscu. Moje serce bolało nad tym hierarchicznym zgromadzeniem nie dlatego, że przekroczyłem Bożą wolę, lecz dlatego, że mój duch patrzył dalej ponad trzema tysiącami teologów, biskupów, arcybiskupów, kardynałów i innych. Mój duch widział sześćset milionów ludzi z całego świata, których reprezentował Sobór. Płakałem wewnątrz: „Panie, co się z nimi stanie? Mają zginąć dlatego, że władze tak często błądzą? To chyba zbyt wielka kara”.

Płakałem, ale nie był to gorzki płacz. Zdawałem sobie sprawę z tego, że moja zgorzkniałość i podejrzliwość zostały całkowicie usunięte. Wylewałem łzy współczucia i byłem za to wdzięczny Bogu. Gdy tak siedziałem, Duch Święty udzielił mi kolejnej cennej lekcji. W moich myślach formowały się słowa: „Gdy Jezus ujrzał świątynię, zapłakał. Dopiero potem wszedł do środka z biczem, by ją oczyścić. Nie próbuj nigdy bić kogoś – naprawiać go – zanim nad nim nie zapłaczesz”. Widziałem to bardzo wyraźnie. Miałem dobre towarzystwo w moim płaczu – samego Jezusa.

Jeden z jaśniejszych momentów ceremonii otwarcia nastąpił wtedy, gdy papież Paweł zwrócił się do zebranych. Szczupły, niepozorny mężczyzna przemawiał po łacinie – głównym języku większości zebrań, tłumaczonym dla tych, którzy się go nie uczyli. Od czasu do czasu na jego ustach pojawiał się cień uśmiechu, ale przez cały czas był poważny, chwilami, dla zaakcentowania jakiejś tezy, podnosił rękę.

Bardzo poruszyły mnie słowa, którymi zwrócił się do całego świata chrześcijańskiego:

– Prosimy o przebaczenie i udzielamy przebaczenia.

Gdy usłyszałem te słowa, ostrożnie tłumaczone przez tłumacza z obcym akcentem, poczułem ściskanie w dołku. Przypomniałem sobie słowa zmarłego papieża Jana: „Omówmy sprawy i zostańmy przyjaciółmi”.

Przyjaźń przeradzała się w przebaczenie, a potem w miłość. Od czasu mojego wprowadzenia do Watykanu trzy lata wcześniej zauważyłem zmianę klimatu. Widziałem oznaki duchowej wiosny.

Wiosna przyniosła następne niespodzianki. Słuchałem z zachwytem słów ludzi mówiących z wielkim uczuciem o pragnieniu duchowej odnowy, potrzebie nowego życia w Kościele i w ludziach. Choć moje uprzedzenia znikły już wcześniej, zaskoczyły mnie takie słowa w ustach katolików. „Nie wiedziałem, że mówią w ten sposób, tak duchowo” – myślałem.

Podsumowaniem przeżyć na Soborze Watykańskim stała się niespodziewanie krótka rozmowa z biskupem.

– Co czuje zielonoświątkowiec na takim zebraniu jak to, z biskupami i tak dalej? – jego dobroduszny sarkazm wymierzony był przeciwko hierarchii, nie przeciw mnie.

– Powiem księdzu prawdę, i to biblijną – odpowiedziałem. – Czuję się jak Ezechiel w dolinie wyschłych kości. Uśmiech zniknął.

– Dosyć drętwo, co? Prawdę mówiąc, ja też nie czuję się zbyt dobrze.

– Och, źle mnie ksiądz zrozumiał – przerwałem mu szybko. – Nie powiedziałem, że czuję się źle. Nie wydaje mi się, żeby Ezechiel źle się czuł. Musiał być pełen podniecenia, tak jak ja.

– Jest pan podekscytowany?

– Tak. Oczywiście. Kości się poruszają, klekoczą. Wahał się przez moment.

– Wiem, że tak mówi Biblia, ale jest pan pewien? Czy rzeczywiście się poruszają?

– Biskupie – powiedziałem z uśmiechem – czyż ty się nie poruszasz?

– Panie du Plessis, tak się cieszę, że mogłem z panem porozmawiać. Myślałem, że to Sobór ma mnie poruszyć. A teraz pan mi mówi, że to Duch mnie porusza. To wspaniałe! To dobra nowina!

Dla wielu ludzi takich jak biskup, zarówno katolików jak i protestantów, było to nowe odkrycie. Wielu z nich przypisywało swoje emocje i postęp w życiu radom, konferencjom i spotkaniom. Rzadko przychodziło im na myśl, że Bóg nadal siedzi na tronie i Jego Duch wykonuje rzeczy, których nie są w stanie dokonać rady i spotkania.

Lata pięćdziesiąte były bardzo wypełnione. Miałem wielkie możliwości posługiwania i podróżowania. Ale potęga tego, co Bóg objawił przez brata Wiggleswortha, przekraczała możliwości mojej wyobraźni.

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych na przykład podróżowałem rocznie średnio 100 tyś. mil. Trudno byłoby też sobie wyobrazić szerszy przekrój ludzi, którym usługiwałem. Wliczając lata pięćdziesiąte, które w porównaniu z następnymi wydają się ubogie, obliczam, że w czasie ostatnich 25 lat przebyłem ponad milion mil. Większość podróży odbywała się samolotami, tak jak przewidział to Wigglesworth. Odwiedziłem pięćdziesiąt krajów i pięćdziesiąt stanów Ameryki. W czasie gdy przebywałem w kraju, jeździłem z częstotliwością raz na miesiąc.

Jak to przewidział Wigglesworth, nigdy w podróży nie chorowałem. Jedyny przypadek, gdy poważnie zachorowałem, miał miejsce gdy przebywałem w domu. W chwili gdy udałem się w podróż, natychmiast wyzdrowiałem.

Jestem Panu głęboko wdzięczny za Jego łaskę, że pozwolił mi pozostawać we wspólnocie i usługiwać braciom zielonoświątkowcom, włączając w to braci ze Zborów Bożych. Pomimo że musiałem oficjalnie zostać wyłączony z organizacji i w związku z tym pojawił się pewien chłód w naszych stosunkach, byłem przyjmowany przez zbory zielonoświątkowe w kraju i za granicą.

Poza tym moje zajęcia to były kontakty z Kościołami historycznymi, różnego rodzaju spotkania duchownych, obozy letnie, społeczności Biznesmenów Pełnej Ewangelii, spotkania Komitetu Chrześcijańskiego Biznesu, rekolekcje, konferencje charyzmatyczne wszystkich większych denominacji, konferencje Kościołów niezależnych, Konferencje Światowe na temat Ducha Świętego, programy radiowe i telewizyjne na całym świecie.

Rok 1963 jest dobrym przykładem różnorodności pracy, do jakiej prowadził mnie Pan. Byłem z dala od domu w Oakland w Kalifornii przez 260 dni posługując wieczór po wieczorze, dzień po dniu. Dotarłem do sześćdziesięciu miast, dwudziestu stanów i sześciu krajów. Usługiwałem lub prowadziłem wykłady 333 razy. Nie wiem, ile godzin to razem wyniosło. Nie prowadziłem zapisów, ale wiem, że dzięki mojej posłudze setki kaznodziejów i członków Kościołów historycznych przyjęło chrzest w Duchu Świętym.

Wszystko to pomnożyło się dzięki środkom masowego przekazu – telewizji, radiu, kasetom magnetofonowym. Przesłanie docierało do milionów.

Mój kalendarz przedstawiał się następująco:

styczeń – Floryda, Teksas, Oklahoma, Arizona, Kalifornia;

luty – Kalifornia, Oregon, Teksas, Karolina Południowa, Georgia i stan Kolumbia;

marzec – Oregon, Waszyngton, Montana, Idaho, Nowy Jork, New Jersey, Pensylwania, Connecticut, Kalifornia;

kwiecień – Kolumbia, Ameryka Południowa, Kalifornia, Teksas;

maj – Kolumbia, Ameryka Południowa, Kalifornia, Oregon;

czerwiec – Waszyngton, Teksas, Kalifornia, Oregon;

lipiec – Nowy Jork, Teksas, Kalifornia, Vermont;

sierpień – Vermont, Massachusetts, Kalifornia;

wrzesień – Holandia, Szwajcaria, Włochy;

październik – Szwajcaria, Holandia, Wielka Brytania, Nowy Jork;

listopad – Teksas, Kanada, Oklahoma, Kalifornia;

grudzień – Kalifornia;

Przez te lata aż do 1976 r. Pan był też dla mnie łaskawy i w inny sposób. Pozwolił mi na dosyć częste odwiedziny w mojej ojczyźnie -Afryce Południowej. Mogła też ze mną pojechać Anna. Zacząłem coraz częściej podróżować z Anną. Dzieci już podrosły, obowiązków było mniej. Przedtem Anna uważała, że jej obowiązkiem jest opieka nad dziećmi. Nigdy nie pojawiło się między nami jakiekolwiek nieporozumienie w związku z moimi nieustannymi podróżami. Pan błogosławił moją posługę. Wiedziałem o tym ja, wiedziała też moja żona. Często ludzie rozmawiali z nią na ten temat. Na pewnym przyjęciu podeszła do niej kobieta i zapytała:

– Jak możesz pozwolić swojemu mężowi tak często podróżować? Anna zapytała niewinnie:

– Co masz na myśli?

– No, przecież tyle jest tam różnych kobiet, i tak dalej. No wiesz, pokusy. Anna z trudem powstrzymywała się, by nie roześmiać się tej kobiecie prosto w oczy.

– Jeżeli ja miałabym go pilnować, gdyby nie wystarczyła Boża opieka, mogłabym od razu zrezygnować. Mój mąż pracuje dla Boga i ufam Bogu, że będzie się o niego troszczył.

Gdy nasz najmłodszy syn Bazyli odleciał w latach sześćdziesiątych do Azji, tego dnia Anna zaczęła ze mną podróżować tak często, jak to było możliwe. Nie lubiła krótkich podróży, hoteli, pakowania i rozpakowywania, ale cieszyła się z dłuższych pobytów.

W 1964 r. napisała na przykład do swoich przyjaciół o naszej podróży do Afryki Południowej, a potem do Europy:

„Jaka to wielka przyjemność podróżować z Dawidem do Afryki Południowej, a potem do Europy … nie było to zwiedzanie. A jednak nie wydaje mi się, że można by więcej zobaczyć i usłyszeć na temat pracy Pańskiej w tak krótkim czasie. Jakim przeżyciem jest nabożeństwo!

Przez tak wiele lat byłam zadowolona, gdy zostawałam z naszą szóstką i cieszyłam się wiadomościami z listów Dawida; opisywał mi wszystko ze szczegółami. Przez te wszystkie lata czytałam listy od mojego męża moim przyjaciołom, by świadczyć o Bożej łasce, jaka objawiała się przez jego służbę. Ale teraz mogłam spotkać osobiście tak wielu przyjaciół, o których wcześniej czytałam. Zobaczyłam zbory i miejsca, o których czytałam przez lata.

Możecie sobie wyobrazić moje uczucia, gdy przyleciałam do mojego rodzinnego kraju i zobaczyłam na lotnisku moją mamę, braci, szwagierki i wszystkie dzieci, które urodziły się i wyrosły podczas naszej szesnastoletniej nieobecności. Na nabożeństwach w zborach, które odwiedziliśmy, spotkałam tak wielu starych przyjaciół. Dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi jeszcze raz ich zobaczyć.

Potem nastąpiły bardzo ciekawe podróże i spotkania w Europie i w Anglii. Wiedziałam zawsze, że Dawid jest bardzo zajęty w czasie podróży, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że pracował tak ciężko. Zadziwiała mnie fizyczna i duchowa siła, jakiej udzielał mu Pan.

Z radością mogłam patrzeć na przywódców Kościołów i kaznodziejów słuchających bacznie i z zachwytem poselstwa Ducha Świętego. Uwierzcie mi, jest to wspaniała służba. Proszę, módlcie się za nas…

Za kilka dni Dawid znów wyjeżdża w trzymiesięczną podróż. Jak zawsze, będzie mi go bardzo brakować w domu, ale przez ostatnie trzydzieści siedem lat zawsze staraliśmy się wykonywać Bożą wolę bez narzekania. Pan zaspokajał nasze potrzeby. Niech Bóg was błogosławi i wynagrodzi waszą miłość i uprzejmość”.

Jednego z najwspanialszych przeżyć w tych latach wielkich przygód dostarczyła mi podróż na Daleki Wschód, szczególnie do Japonii. Zadziwiły mnie informacje, że po przeszło stu latach misji chrześcijańskiej w Japonii chrześcijanami można było nazwać zaledwie pół procent ludności tego kraju. Po drugiej wojnie światowej na prośbę generała Douglasa MacArthura grupa towarzystw misyjnych – luteran, metodystów, fundamentalistów, baptystów, zielonoświątkowców – wysłała kilkuset misjonarzy.

Ale znowu nastąpiło to, co jest wielką tragedią chrześcijaństwa. Zamiast współpracować, zaczęto współzawodniczyć. Zamiast studiować Biblię, zaczęto studiować doktryny i nauczanie. Japończycy, najpierw pod wrażeniem chrześcijan, wkrótce przestali rozumieć ich poczynania i w końcu nastąpiły podziały na wzór tych, które istniały wśród misjonarzy. Religie wschodnie triumfowały, a z nimi kwitł też ateizm.

Ale na pociechę dowiedziałem się o ruchu Pierwszej Ewangelii, o pracy, którą rozpoczął Pan przez profesora Ikuro Teshimę. Przez wiele lat człowiek ten poszukiwał prawdy i zaangażowany był w ruch bez kościoła, nie mógł jednak znaleźć spokoju. W rozpaczy rozpoczął ponownie studiowanie Ewangelii i Dziejów Apostolskich. Tam zwrócił uwagę na fakt, że pierwsi chrześcijanie spotykali się we wspólnotach w domach i wszyscy świadczyli. Pobudzony przez te odkrycia, zaczął zachęcać współchrześcijan, by otwierali swoje domy na spotkania i by świadczyli. Już wkrótce musieli wynajmować salę na weekendowe spotkania. Potem zaczęto organizować spotkania z wykładami Słowa Bożego.

Utworzyli domowe „świątynie”, gdzie modlili się, studiowali Słowo i w połowie lat sześćdziesiątych w całej Japonii powstały setki takich świątyń i tysiące świadków. Do połowy lat sześćdziesiątych dziesiątki tysięcy, a nawet setki tysięcy osób znalazły się pod wpływem Ewangelii.

W roku 1965 zostałem zaproszony, by im usługiwać.

Wysiadłem z pociągu z torbami w obu rękach. Był to nowoczesny budynek dworcowy w mieście Katsuura, bardzo czysty. Na peronie tłoczyły się setki ludzi. Kiedy kilka z tych osób podbiegło do mnie, zrozumiałem, że przybyli tam, by mnie przywitać. Nie mogłem w to uwierzyć. Serce biło mi gwałtownie, a gardło ściskał kurcz.

Za kilka minut znalazłem się w hotelu. Zostałem otoczony przez tysiące machających, rozentuzjazmowanych Japończyków, którzy zebrali się, by mnie przywitać.

Po południu zostałem przedstawiony 2500 ludzi zebranych w największej sali dużego, nowoczesnego hotelu. Byłem jedynym cudzoziemcem. Gdy pomachałem im na powitanie ręką, całe audytorium rozbrzmiewało pieśnią „O jest moc w świętej krwi”. Śpiewali ją ciągle od nowa. Nie rozumiałem słów, ale znałem ich serca. Jezus nie był dla nich podzielony na wyznania. Był zmartwychwstałym Chrystusem, nie tylko osobą występującą w teologii. Był w nich i wśród nich.

Rozpocząłem posługę od zwiastowania Jezusa Chrystusa, który jest ten sam wczoraj, dzisiaj i na wieki. Na następnych nabożeństwach mówiłem o Jezusie jako o Zbawicielu, Chrzcicielu, Uzdrowicielu i Powracającym Królu. Zadziwiony byłem poczuciem wolności i inspiracją, jakich doświadczyłem wśród moich braci i sióstr. W czasie nabożeństw ludzie byli zbawiani, uzdrawiani, zanurzani w Duchu Świętym. Ci, którzy przyszli na spotkanie nie znając Pana, stanęli przez niepodważalnymi dowodami żyjącego Chrystusa.

Na tej konferencji i na spotkaniach w Kioto i Tokio dowiedziałem się, że wielu bogatych ludzi z dawnej arystokracji i nowych klas średnich przyłączyło się do biedaków w poszukiwaniu Boga. Spotykałem też na naszych spotkaniach duchownych z tradycyjnych Kościołów, księży. Wielu odnalazło Chrystusa i stało się Jego prawdziwymi świadkami. Byłem pod wrażeniem pochodzenia nowych świadków Chrystusa. Większość z nich wyszła z głębokiego grzechu, herezji, bluźnierstwa. Niektórzy byli bogaci, inni biedni, niektórzy wykształceni, inni nie. Ale wszystkie różnice zanikały, stawali się prawdziwie jednością.

Gdy wracałem ze Wschodu lecąc nad Pacyfikiem, wiozłem ze sobą niezwykłe wspomnienia i wiele myśli na temat prawdziwego, uniwersalnego Kościoła.

Pan był dla nas łaskawy także w sprawach rodzinnych. Doprowadził nas na miejsce, w którym czujemy się doskonale – Oakland w Kalifornii. Po drodze zatrzymaliśmy się kilka razy. Ze Stanford w Connecticut, gdzie zaczęła się nasza służba, Pan przeprowadził nas do Dallas w Teksasie – tam Anna zaczęła cierpieć na kręgosłup z powodu zimna i śniegu.

Gordon Lindsay, znany wydawca „Głosu Uzdrowienia” i twórca Towarzystwa Ewangelistów Uzdrowienia, stał się Bożym instrumentem w przeprowadzeniu nas do cieplejszej strefy klimatycznej. Moje doświadczenia w pracy misyjnej okazały się przydatne Lindsayowi i mogliśmy razem podróżować po całej Ameryce Południowej.

Ale Pan miał inne plany. Po sześciu latach Anna zaczęła cierpieć na kłopoty skórne związane z upałami i drzwi do Oakland zostały otwarte. Zostałem zaproszony przez Paula Schocha, bym zatroszczył się o jego zbór przez trzy tygodnie, by mógł wyjechać w podróż ewangelizacyjną na Wschód.

– Przywieź swoją rodzinę – powiedział. – Zamieszkajcie w domu przy-zborowym. Kościół zapłaci ci i będziecie mieli trzy tygodnie odmiany.

Moja rodzina nigdy nie odwiedziła jeszcze Zachodniego Wybrzeża. Zaproszenie przyjęliśmy. W czasie pierwszego tygodnia pobytu dowiedziałem się, że pomocnik pastora zamierza się wyprowadzić i sprzedaje dom. Z ciekawości pojechałem popatrzeć. Wyglądało to nieźle. Czułem, że otwierają się nowe drzwi. Zapytałem na wszelki wypadek o koszta i warunki finansowe i poprosiłem specjalistę, żeby obejrzał dom.

– Za te pieniądze lepszego nie znajdziesz – powiedział. – Bierz, jeżeli masz pieniądze.

Po czterech dniach, spodziewając się zapłaty za sprzedany dom w Dallas i z pomocą starszych zboru, nabyłem dom w starej niemieckiej dzielnicy Oakland. Po trzech miesiącach zwróciłem dług Kościołowi i rodzina du Plessisów osiedliła się w słonecznym stanie Kalifornia. Pan błogosławił nam obficie w sprawach ciała, duszy i ducha.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl