Stałem na środku ruchliwego dworca lotniczego. Było południe. Słońce grzało jak na pustyni. Gdy przyleciałem, trwał piękny rzymski dzień skąpany w słońcu.
Patrzyłem na setki ludzi spacerujących po hallu i setki innych stojących leniwie. Oglądałem kolorowe plastikowe krzesła. To dziwne. Czyżby nie otrzymali mojego listu? Napisałem ze spotkania Rady Kościołów w New Delhi do Zborów Bożych, że przyjadę tu na kilka dni.
Nie pozostawało nic innego jak wsiąść w autobus do miasta. Zgłosiłem się w hotelu i zadzwoniłem do biura Zborów Bożych. Przełamałem lody, pytając, czy nie ma do mnie jakiejś korespondencji.
Chwała Bogu, bracie du Plessis! zabrzmiała odpowiedź. Martwiliśmy się o ciebie. Tak, jest list. Chyba od żony.
Dlaczego się o mnie martwiliście? zapytałem. Kilka sekund wahania.
Szukają cię księża katoliccy. Masz jakieś kłopoty?
Nie zaśmiałem się. Nie ja, oni.
A co się stało?
Chcą dowiedzieć się czegoś na temat chrztu w Duchu Świętym.
Naprawdę?
Tak. Poważnie. Zjawię się odebrać list, dobrze? A przy okazji, czy któryś z księży nie zostawił wiadomości dla mnie?
Tak. Był tutaj dr Murray. Zostawił numer telefonu. Był to ksiądz Robert Murray, człowiek o żywym i miłym usposobieniu, które można było wyczuć nawet przez telefon.
Cieszymy się, że przyjechałeś powiedział. Miło usłyszeć twój głos.
Dziękuję bardzo. Słyszałem, że szukaliście mnie przez biuro Zborów Bożych.
Tak zaśmiał się. Obawiam się, że byłem nieco nachalny, ale chcę się z tobą spotkać, im szybciej tym lepiej. Otrzymaliśmy list o tobie z Oksfordu. Ojciec Leeming pisze, że jesteś człowiekiem pełnym Ducha Świętego i miłości. Napisał, że im szybciej się spotkamy, tym lepiej.
Szybciej to znaczy kiedy?
Za dwadzieścia minut.
Nie mam teraz nic do roboty powiedziałem. Proszę przyjechać, będę czekać.
Odłożyłem słuchawkę. O Panie. Zamarłem na miejscu, niezdolny do ruchu. Drogi Panie Jezu, on spodziewa się człowieka pełnego Ducha Świętego i miłości. Czułem na sobie olbrzymi ciężar. Byłem przygnieciony. O Panie, nigdy nie kochałem katolików. Wiesz o tym. Pomóż mi. Nie nauczono mnie tego. Jedyny rodzaj miłości, jaką znałem to pomóc im wyjść z ich Kościoła.
Ciężar stawał się nie do zniesienia. A on oczekuje miłości. Jak mogę go kochać? Spójrz na historię. Spójrz na to, co zrobili.
Pan przemówił: Nie uczyniłem cię sędzią historii. Powiedziałem, że masz ich miłować i przebaczać.
Jak? Panie Jezu, mam tylko dwadzieścia minut. Oczyść mnie. Obmyj mnie. Oczyść mnie ze wszystkich uprzedzeń i niechęci. Pomóż mi przezwyciężyć przeszłość. Uzdrowiłeś mnie z niechęci do protestantów. Pomóż mi teraz.
Moje zdesperowanie przeradzało się w panikę. Proszę, uczyń to szybko. Nie chcę ich rozczarować. Nie chcę ich zawieść. Płakałem przed Panem.
Ktoś zapukał do drzwi trzy razy. Otworzyłem i cała trucizna uprzedzenie, brak zaufania, strach wszystko ustąpiło. Zniknął gniotący mnie ciężar. Wiedziałem, że jestem nowym człowiekiem. Szczęśliwy młody człowiek zza progu widział nowy owoc Ducha. Ksiądz Robert Murray potrząsnął energicznie moją ręką i wkroczył żywo do pokoju. Byłem uradowany.
Jestem, panie du Plessis. Musi się pan za mnie modlić.
Drogi bracie, potrzebuję twojej modlitwy tak samo jak ty potrzebujesz mojej.
Objąłem go. Oddał mi uścisk i obaj zapłakaliśmy. Kiedy modliliśmy się, spłynęło na nas Boże błogosławieństwo. Przez kilka dni spacerowaliśmy po mieście, zwiedzaliśmy zabytki, których dotąd nie widziałem. Rozmawialiśmy i spieraliśmy się na temat tego, co czyni Bóg, nad fragmentami z Pisma, nad życiem w Duchu.
Dawidzie powiedział po kilku dniach. Nie wiem co to znaczy być prowadzonym przez Ducha Świętego. Nie rozumiem tego. Ale obserwowałem ciebie zaśmiał się. Wydaje mi się dziwne, że nigdy się nie denerwujesz. Idziesz spokojnie, bez wykręcania sobie palców i wyrywania włosów. I zawsze robisz właściwą rzecz.
Znów się zaśmiał.
A kiedy pytam cię, skąd wiesz co robić, mówisz rzeczowo: Idę za Panem. To nie może być aż tak proste. Teraz ja się z kolei zaśmiałem.
Ale to jest aż tak proste.
Nie wydaje mi się zaśmiał się głośno. Przestraszyłeś mnie wczoraj śmiertelnie, gdy upierałeś się, byśmy odwiedzili tego biskupa. Nie zapytałeś mnie o nic. Jak pozdrowić biskupa. Czy trzeba całować go w rękę i tak dalej. I o czym z nim rozmawiać. Wszedłeś do pokoju. Stanąłeś, uśmiechnąłeś się i powiedziałeś: Cieszę się, że mogę tu być. Przybyłem z przyjacielską wizytą. I stary biskup tylko się uśmiechnął.
Nie mogłem się nacieszyć dobrym humorem mojego księdza.
I podczas całej rozmowy dodał mówiłeś najpiękniejsze rzeczy. Absolutnie nic, co by go mogło zrazić. Mówiłeś nawet o rzeczach, które jego dotyczą, o jego specjalności.
Spędziłem w Rzymie wiele nocy rozważając trudności stojące przed protestantami i katolikami w sprawach zaufania i przebaczenia. Wiedziałem, że przyszłość przyniesie jeszcze wiele trudości. Ale jednocześnie pewien byłem, że jest to ścieżka, którą poprowadzi nas Pan. Objawił mi swoją moc. Może to uczynić nawet dla najbardziej zatwardziałych serc.
W czasie tych godzin sam na sam z Nim Bóg przypomniał mi, jak trudno musiało być pierwszym chrześcijanom zaufać Saulowi z Tarsu, nawet gdy zmienił imię na Paweł. Ale zwyciężył Jezus przez swojego Ducha. Przekonał ich, że dyszący chęcią zemsty prześladowca jest Jego mężem wybranym, i szybko mu przebaczono.
Zagłębiałem się w Słowo; musiałem wiedzieć, jak pomóc innym. Moje oczy spoczęły na pierwszym zadaniu, jakie Jezus dał pierwszemu człowiekowi, którego odnowił przez swojego Ducha w dniu zmartwychwstania: Którymkolwiek grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są zatrzymane (Jan 20,23).
Natychmiast przypomniało mi się też ostrzeżenie tak często cytowane przez wielu: Bo jeśli odpuścicie ludziom ich przewinienia, odpuści i wam Ojciec niebieski. A jeśli nie odpuścicie ludziom, i Ojciec wasz nie odpuści wam przewinień waszych (Mt 6,1415).
Pewien jestem, że Pan mówił o brzemionach nieprzebaczania i podejrzliwości miedzy katolikami i protestantami, których nazbierało się tak wiele poprzez stulecia: Chrześcijanie będą żyć, gdy nauczą się przebaczać.
Zadzwonił telefon. Głos z tamtej strony powiedział z cudzoziemskim akcentem:
Panie du Plessis, była do pana pilna wiadomość, kiedy pan wyszedł. Dr Strandsky mówił, że musi się z panem skontaktować.
Dr Strandsky nazwisko mi nic nie mówiło. Wykręciłem numer.
Poproszę doktora Strandskiego.
Odezwał się Tomasz Strandsky, sekretarz do spraw Jedności Chrześcijan, nowego biura pod zarządem kardynała Bea. Był Amerykaninem i pochodził z zakonu paulinów.
Panie d u Plessis, muszę się z panem zobaczyć. Jeżeli nie może pan tu przyjechać, przyjadę do pana.
Czy coś się stało?
Nie, nie powiedział wręcz przeciwnie. Muszę się koniecznie z panem spotkać. Właśnie dowiedziałem się, że jest pan w Rzymie.
Gdzie jest pana biuro?
W Watykanie.
Prawie że jęknąłem. W Watykanie! Czy ośmielę się tam wejść?
Miałem wyjechać jutro na audiencję u królowej Wilhelminy w Holandii, ale zadzwonię i spytam, czy mogę zostać jeszcze kilka dni.
Spotkanie w Holandii było ważne, ale czułem, że w Rzymie otwierają się następne drzwi.
Powiedziałem taksówkarzowi, żeby zawiózł mnie do Watykanu. Był piękny piątek. Mimo że obejrzałem z ojcem Murrayem wiele, nie byłem przygotowany na piękno placu, z którego wchodzi się do wspaniałych pałaców i budynków Watykanu. Fontanny, kolumnady, posągi, wszystko ze wspaniałego marmuru. To było więcej niż zmysły są w stanie przyjąć. Słońce potęgowało biel.
Stanąłem przed budynkiem biurowym. Słyszałem wewnętrzny głos. A co, jeżeli nie postępuję zgodnie z Bożą wolą? pomyślałem. Jeżeli tak jest, to Duch Święty może mnie opuścić. Gdy wejdę, poczuję się niedobrze. Były to głupie myśli, ale emocje mogą czasami doprowadzić do takiego stanu. Jeszcze raz pomyślałem: A co, jeśli Duch Święty nie wejdzie ze mną? Ale w miarę jak wchodziłem, zacząłem dochodzić do siebie.
To śmieszne powiedziałem na głos.
W budynku spotykałem jednego księdza za drugim, wszystkich w sutannach. Prostota wnętrza kontrastowała z przepychem fasad. Całość wyglądała jak wszystkie budynki biurowe na świecie. Nie były nawet w połowie tak bogate, jak wiele biur Kościołów zielonoświątkowych, które widziałem na świecie.
Pojechałem windą na drugie piętro i wszedłem do biura Toma Strandskiego. Wyglądało na biuro zielonoświątkowego wydawcy. Wszędzie widziałem książki o ruchu zielonoświątkowym i wszystkich jego aspektach. Leżały na biurkach, stołach, krzesłach. Zauważyłem, że niektóre traktowały o zielonoświątkowcach pozytywnie, inne nie. Nigdy dotąd nie widziałem takiej kolekcji.
Doktorze Strandsky, jestem Dawid du Plessis. Strandsky był żywym, serdecznym człowiekiem.
Przepraszam za wtykanie nosa w nie swoje sprawy, ale co się tu dzieje? zapytałem wskazując ręką książki. Zaśmiał się radośnie.
Wygląda jak po katastrofie, prawda? To najnowsze zainteresowanie. Studiuję wszystko na temat Pięćdziesiątnicy.
Dlaczego?
Ojciec Święty powiedział, że aby nastąpiła odnowa Kościoła, musi przyjść nowa Piećdziesiątnica. Kazano nam studiować wszystkie dostępne materiały na temat Ducha Świętego i zielonoświątkowców.
Zaśmiałem się.
To wspaniałe.
I dlatego chciałem się z panem spotkać przerwał mi. Studiuję wszystko, co wiąże się ze współczesnym pentekostalizmem. Powiedziano mi, że jest pan jedynym, który gotowy jest rozmawiać z ludźmi spoza ruchu, a szczególnie z katolikami.
Od kogo pan to słyszał?
Udaliśmy się do Genewy, do Światowej Rady Kościołów pytając, gdzie można znaleźć zielonoświątkowców. Jest tylko jeden człowiek, który będzie chciał z wami rozmawiać powiedziano nam, to znaczy pan! A kiedy zapytaliśmy o pana status, powiedziano nam: Niema żadnego statusu. Kiedyś miał, ale stracił. Pomyślałem: To właściwy człowiek. Jeżeli zaproszę go do Watykanu, nikt nie będzie miał żadnych obiekcji. Dlatego, Mister Pentecost, znalazł się pan tutaj!
Godzinami odpowiadałem na pytania Strandskiego i jego współpracowników. Podkreśliłem, jak zwykle, przesłanie o Jezusie, który chrzci, o potrzebie przebaczania i działaniu Ducha, o wadze języków i tak dalej. Chłonęli wszystko.
Dobrze powiedział w końcu Tom. Musi się pan spotkać z kardynałem Bea. Chce się z panem spotkać. Jest odpowiedzialny za te sprawy. Może pan przyjść jutro?
Kardynał Bea, raczej szczupły mężczyzna, na którym znać było już postępujący wiek, przywitał mnie w spokojnej, czystej części mieszkalnej Watykanu. Wszystko leżało na swoim miejscu. Sam kardynał, z pochodzenia Niemiec, też był człowiekiem na miejscu. Wszystko było wyważone.
Miło, że pan przyszedł, panie du Plessis powiedział. Wiele o panu słyszałem.
Ja też wiele o nim usłyszałem poprzedniego dnia. Jako jezuita nie powinien być podniesiony do rangi kardynała, ale papież Jan złamał tę tradycję, tak jak i wiele innych. Znany był jako człowiek modlitwy i Biblii. Mówiono o nim jako o niezwykle biblijnym człowieku.
Tak jak było to w przypadku innych przywódców kościelnych, szybko nawiązaliśmy przyjaźń. Siedzieliśmy w przestrzennym pokoju o pięknym zabytkowym wystroju, towarzyszył nam Jego Wielebność Schmitt, który od czasu do czasu notował coś na kawałku papieru.
Mój drogi przyjacielu powiedział kardynał co zielonoświątkowcy chcą powiedzieć Rzymowi?
Myślał o Soborze Watykańskim, który wtedy przygotowywano.
Kardynale
wahałem się. Muszę powiedzieć, że zielonoświątkowcy nie mają zamiaru rozmawiać z Rzymem.
Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Co więc pan chce powiedzieć Rzymowi?
Był więc całkowicie poważny. Patrzył mi prosto w oczy.
Chcę powiedzieć: dajcie Biblię każdemu katolikowi na świecie w jego języku. Kiedy katolicy zaczną czytać Biblię, Duch Święty ożywi dla nich tę księgę i odmieni ich życie. A zmienieni katolicy to odnowa Kościoła.
Patrzył wprost na mnie. I nagle z całej siły uderzył w poręcz krzesła i zerwał się na równe nogi.
Oto co chce wiedzieć Ojciec Święty! prawie wykrzyknął. Zwrócił się gwałtownie do Schmitta:
Zapisz to. Tak! Zapisz to.
Dowiedziałem się potem, że kilku pastorów, wśród nich i zielonoświątkowcy, zapytali przedstawicieli Watykanu:
Dlaczego tak się interesujecie tym Dawidem? W ruchu zielonoświątkowym jest zerem.
Moi katoliccy przyjaciele zrelacjonowali mi później ten epizod. Nie mogłem się nawet zdenerwować. Roześmiałem się i powiedziałem:
Zero? To dobra nowina. Jeżeli jestem zerem, a Jezus jest jedynką, to razem jest już dziesięć. Chciałbym być podwójnym zerem, byłoby to razem sto.
Oczywiście, było mi przykro, że bracia myślą w ten sposób, a co gorsza mówią o tym. Ale w głębi serca wiedziałem, że lepiej, gdy uważają mnie za zero. W ten sposób byłem wolny. Mogłem służyć Kościołowi.
Oczywiście, oznaczało to, że byłem finansowo zdany tylko na siebie. Nie otrzymałem ani centa od Kościoła katolickiego ani od żadnego innego w czasie moich wizyt u nich. Jeździłem na swój własny koszt i mogłem mówić dokładnie to, co Pan chciał.
Napisz komentarz (0 Komentarze) |