Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XVI. REZYGNACJA

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XVI. REZYGNACJA PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Obudziłem się nagle. „Gdzie ja jestem?” Leżałem bez ruchu w ciemnym pokoju hotelowym. Słyszałem tykanie mojego zegarka na stoliku obok łóżka. Lewą ręką zapaliłem na moment światło. W Los Angeles była dokładnie 4 rano.

Pan zaczął do mnie mówić: „Chcę, żebyś zrezygnował ze swojej funkcji. Za pięć tygodni masz być z powrotem w Afryce Południowej. Zostaje ci cały miesiąc, by powiadomić o tym braci. Wyślij telegram”.

Do głowy napływały mi różne myśli. „Pójdź za mną”. „Ależ ja idę za Tobą, Panie”. „Do Europy – brzmiały dalsze instrukcje. – Od tego miejsca idź za mną. Ja cię poprowadzę i użyję”. Nawet mając tak bezpośrednie objawienie bałem się. W miarę jak słowa płynęły w ciemności – drżałem.

„A co z moją rodziną, Panie?” Cisza.

Ciągle przerażony zasnąłem i spałem aż do rana.

O 7.30 wysłałem telegram do Misji Wiary Apostolskiej w Johannesburgu, w którym składałem rezygnację ze stanowiska sekretarza generalnego, za miesiąc od tego dnia. Mój bliski przyjaciel Albelnes Shoeman był sekretarzem Misji i wiedziałem, że powie mojej żonie o telegramie. Musiałem jej to jakoś wyjaśnić, ale nie wiedziałem co napisać. Anna zawsze powtarzała:

– Możesz jechać, dokąd chcesz, ale ja pozostanę w Afryce Południowej.

Była bardzo przywiązana do tego kraju. Modliłem się i czekałem prawie przez cały dzień. Co mam jej napisać? Obliczyłem, że jeślibym wynajął dom, wystarczyłoby mi na opłacenie długów i trochę zostało na życie. To jedno źródło dochodu. Jeśli chodzi o inne, nie miałem żadnej gwarancji.

Dokładnie o 4 następnej nocy Pan znów mnie obudził. Znów leżałem w ciemności. Pan powiedział: „Wyślij telegram do Anny. Niech wszystko sprzeda i idzie za tobą”. Słyszałem tykanie zegarka. Trwało to chwilę. „Do Szwajcarii”. „Do Szwajcarii!? – powiedziałem w ciemnościach. – Wszystko sprzedać! To znaczy, że nie będę miał nic”.

Ale wiedziałem, że to przemówił Pan. Wysłałem telegram.

W tamtych dniach list z Afryki Południowej szedł przynajmniej trzy tygodnie, dlatego wysłałem telegram. Na szczęście miałem wiele zaproszeń, by przemawiać w Południowej Kalifornii. Moja posługa rozwijała się pomyślnie, miałem nieco pieniędzy.

Po tygodniu otrzymałem list od Anny. Stojąc w holu hotelowym, nie zważając na ludzi wokół, rozdarłem kopertę i szybko przeczytałem list. W oczy rzucił mi się szczególnie jeden fragment. Odczytywałem go wciąż na nowo.

„Zawsze mówiłam ci, że ja pozostanę w Afryce Południowej. Ale Pan przemówił do mnie. Czuję, że nie mogę ci przeszkadzać, dlatego wiedz, że dokądkolwiek Pan cię pośle, pójdę z tobą. Pójdę wszędzie, gdzie Pan cię posyła”.

Dowiedziałem się później, że Anna myślała, iż mój telegram był odpowiedzią na jej list. Ale już na dwa tygodnie przed napisaniem przeze mnie telegramu jej słowa podróżowały ku mnie. Nie musiałem jej przekonywać. Jezus przemówił do niej sam.

Anna sprzedała wszystko jak najszybciej – dom, samochód, meble – i zaczęła się pakować. Ja udałem się bezpośrednio do Szwajcarii. Tam bracia powiedzieli mi, że bardzo nierozsądnie jest sprowadzać tu rodzinę. Po zniszczeniach wojennych ciągle brakowało mieszkań.

– Dlaczego się ze mną nie skontaktowałeś? – narzekał Leonard Steiner, kiedy przyjechałem.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

– Bo Pan do mnie przemówił. Wiem dlaczego nie skontaktowałem się z wami. Namówilibyście mnie, bym nie wykonał tego, co nakazał Pan.

– Ależ zrozum, jest tu od roku brat Kinderman i ciągle mieszka w hotelu. A to jest drogie. Nie mogą znaleźć mieszkania.

– Nie wiem – poddałem się. – Pan się o wszystko troszczy.

Pewnego dnia wziąłem do ręki niemiecką gazetę. Pomodliłem się i otworzyłem ogłoszenia o mieszkaniach. Było jedno do wynajęcia. Zadzwoniłem tam, mimo że było bardzo wcześnie. Odebrała kobieta. Trochę się plącząc w niemieckim porozumiałem się z nią.

– Tak, jest pan pierwszy – powiedziała.

– Czy mogłaby pani zarezerwować je dla mnie? – powiedziałem najspokojniej jak potrafiłem. – Już jadę.

Wbiegłem do tramwaju i wkrótce stanąłem przed starym zamkiem. Napis głosił: „Schloss Klytech”. Przebudowano go na mieszkania. Było to miejsce z ogłoszenia. Odnalazłem kobietę.

– Jedno mieszkanie jest gotowe.

Miały tam być trzy mieszkania, ale dopiero jedno było wykończone.

– A co z tymi dwoma? – zapytałem. – Czy mógłbym je też wynająć? Spojrzała na mnie dziwnie.

– Mam przyjaciół, którzy są w rozpaczliwej sytuacji – wyjaśniłem.

Chodziło mi o Kindermanów i Johna Lindvalla z żoną. John – dymisjonowany kapelan wojskowy – przyjechał do Szwajcarii, by tam studiować i pracować. Milczała przez chwilę.

– To byłoby nawet dobrze, gdyby mieszkał tu pan z przyjaciółmi. Ale te dwa mieszkania będą gotowe dopiero w przyszłym tygodniu.

Uzgodniliśmy wszystko i pobiegłem szukać Kindermana. Kiedy ujrzał trzy mieszkania, nie mógł uwierzyć.

– To coś niezwykłego – wykrzykiwał. – Śledziłem ogłoszenia w gazetach, robiłem wszystko i przez cały rok nie udało mi się znaleźć mieszkania. – Zastanawiał się i dodał. – Weźmiemy to na górze.

Roześmiałem się.

– Dobrze. Anna i ja zajmiemy to na samym dole, a Lindvallowie mogą mieszkać w środkowym.

Gustaw ciągle jeszcze kiwał głową.

– I nawet nie umiesz poprawnie mówić po niemiecku.

Pojechałem do Londynu na spotkanie Anny i dzieci: Corie, Dawida, Richa, Petra i Matta. Spędziliśmy tydzień u Barnesów i pojechaliśmy do Bazylei. Byłem wdzięczny Panu za umeblowane mieszkanie i lodówkę pełną jedzenia. Przyjaciele przynieśli więcej niż potrzebowaliśmy. Tak rodzina du Plessisów osiedliła się wygodnie w pięknej Szwajcarii.

Leonard Steiner przeżywał dni rozczarowania po I Światowej Konferencji Zielonoświątkowej i po konferencji w Grand Rapids. Spodziewał się, że zbory amerykańskie pośpieszą z pomocą finansową zniszczonej przez wojnę Europie, dlatego obok kierowania zborem podjął się koordynacji spraw związanych z potrzebami zborów. Potrzeb było wiele, a pomoc nie nadciągała. Skandynawowie działali na własną rękę, a dary z Ameryki nie przychodziły. Steiner był rozczarowany. Zbory nie chciały współpracować i gotowy był już zrezygnować. Starałem się podnieść go na duchu i zachęcić do wytrwałości.

– Nie możesz zrezygnować. Powinieneś przygotować już następną konferencję w 1949 r.

Ale Steiner był nieugięty.

– Nic nie zrobię, jeżeli to ma tak później wyglądać.

– Musisz próbować – nalegałem. – Słuchaj, powiedz mi, jak mogę ci pomóc, i ja się tym zajmę. Może to być praca w biurze pod warunkiem, że ty będziesz szefem.

– Ale kto za to zapłaci?

– Nie martw się. Pan się o to zatroszczy.

W końcu Steiner uspokoił się. Napisał do przywódców, że du Plessis jest współpracującym z nim sekretarzem i że mają ze mną utrzymywać kontakt.

Szwecja przysłała do pracy w biurze w charakterze sekretarki kobietę. Była bardzo zdolna i pracowita. Kinderman przyłączył się do nas i pracowaliśmy we czworo przygotowując następną światową konferencję. Oprócz tego co weekend jeździłem posługiwać na nabożeństwach w całej Europie Zachodniej.

Praca była w toku, gdy dotarła do mnie smutna wieść. Zmarł Smith Wigglesworth. Co z jego proroctwem? Pracowałem ciężko i odnosiłem sukcesy, ale nie zbliżałem się ani trochę do Kościołów historycznych. Moim głównym zadaniem było przygotowanie konferencji zielonoświątkowej. Może brat Wigglesworth źle zrozumiał swoje widzenie? Może proroctwo oznaczało, iż Pan wstrząśnie ruchem zielonoświątkowym? Czyżby mój brat się pomylił?

Południowe słońce kryło się za horyzontem, gdy Linvall i ja jechaliśmy po krętych drogach do Paryża na spotkanie rady Zborów Bożych w południowej Francji. Zbliżając się do skrzyżowania Lindvall zwolnił, zjechał na pobocze i popatrzył na mnie.

– Czy rzeczywiście chcesz jechać do Paryża?

Jego żona spodziewała się dziecka. Chciał być w Bazylei. Ale moje pragnienie było nawet silniejsze od jego.

– Mój drogi – powiedziałem. – Na twoim miejscu pojechałbym nie do Paryża, ale do Bazylei.

– To chciałem wiedzieć – powiedział i zawrócił. Nie spodziewano się nas tam wcześniej niż za trzy dni. Nasze żony były bardzo zaskoczone.

Otworzyłem drzwi naszego mieszkania. Anna stała oszołomiona. Nie było to radosne zdziwienie. Jej twarz była ściągnięta, wyglądała na przygnębioną.

– Co się stało? – zapytałem, niewinnie całując ją w policzek i mając nadzieję, że jej nastrój nie zwiastuje niczego poważnego.

– Zobaczysz.

– Jesteś chora?

– Nie.

– Dziecko?

– Nie.

Byłem coraz bardziej rozdrażniony. Rozejrzałem się po mieszkaniu. Anna siedziała na kanapie.

– Gdzie Dawid i Corrie?

– Pojechali na pocztę – ani słowa ponad to, co musiała wypowiedzieć.

– O dziewiątej wieczorem? Po co?

– Dawid czeka na list.

Mieliśmy skrzynkę na listy, list mógł przyjść o każdej porze.

– Martwi się o kogoś? – spytałem udając obojętność.

– Nie. Dawid mówi, że przyjdzie list do ciebie.

– Do mnie? Nie rozumiem.

Nagle weszły dzieci. Corrie rzuciła mi się w ramiona. Nie wiedziałem, czy płacze, czy się śmieje. Dawid stał uśmiechając się do mnie raczej głupkowato.

– Co się tu dzieje? – zapytałem.

– Dzisiaj przy kolacji mama powiedziała, że nie mamy już nawet skórki od chleba, ani płatków, ani mleka, nic na śniadanie. To koniec, powiedziała. Nie ma pieniędzy. Ani centa. Powiedziała, że napisze do Afryki Południowej, żeby kupili nam bilet powrotny.

– A, to coś poważnego – powiedziałem usiłując się uśmiechnąć, żeby rozluźnić napiętą atmosferę.

Dawid, który nadal uśmiechał się niezbyt mądrze, nie pozwolił mi dokończyć.

– Ale ja powiedziałem mamie to, co ty zawsze mówisz, że kiedy wydamy ostatnie 10 centów, to następna setka jest już w drodze. Podał mi kopertę.

– Tato, przepraszam, że otworzyłem. Był tam czek na 100 dol. Uśmiechnął się od ucha do ucha, ale oczy miał pełne łez.

– Dobrze – powiedziałem. – W porządku. Mam trochę drobnych. Jutro urządzimy wspaniałe śniadanie. Każdy dostanie to, co lubi.

Bitwa skończyła się, napięcie osłabło. Bóg znów pokazał nam, że zbawia nas codziennie, o każdej godzinie.

Następnego ranka wstałem wcześnie i poszedłem do pobliskiego sklepu. Zjedliśmy po królewsku. Wszyscy byli zadowoleni. A szczególnie Anna i ja.

Tego samego dnia odwiedziłem naszego dobrego przyjaciela lekarza. Bez witania się powiedział:

– Masz kłopoty. Wiem. Miałeś być w Paryżu.

– Bóg kazał mi wrócić.

– Jakieś kłopoty z żoną?

– Nic poważnego. To znaczy już teraz – odpowiedziałem.

– Potrzebowaliście pieniędzy ? – naciskał.

– Ja nie, ale moja żona. Myślała, że potrzebuje. Skończyły się jej pieniądze i żywność.

Doktor nagle wybuchnął płaczem. Patrzyłem na niego zmieszany.

– Ale ze mnie głupiec – łkał. – Bóg powiedział mi, żebym posłał twojej żonie pieniądze: 20 franków. Ale zacząłem się zastanawiać: „Dawida nie ma. Jestem lekarzem, poślę Annie 20 franków. Co sobie o mnie pomyśli? A inni?”

– Po prostu: „Bóg mu kazał”.

– Nigdy nie operowałem takim językiem. Starzy chrześcijanie operują żargonem, który dla wielu jest niezrozumiały.

– Jeśli wysłałbym twojej żonie pieniądze – zapytał – to teraz byłbyś w Paryżu na posłudze?

– Nie trzeba tak o tym myśleć – powiedziałem. – Bóg chciał, bym wrócił, więc wróciłem.

Załamany wcisnął mi 80 franków usiłując zrekompensować swoje nieposłuszeństwo wobec Boga. Nie wiedziałem czy przyjąć te pieniądze, ale jego rozpacz była tak wielka, że musiałem wziąć. Zapłaciłem komorne i rodzinie du Plessisów wiodło się dobrze.

To wszystko wydarzyło się w czwartek. W sobotę rano chłopiec przyniósł nam do domu dwa bochenki gorącego chleba i inne wypieki. Uśmiechnął się, ale gdy zaczęliśmy go wypytywać, zachowywał się zagadkowo.

– To jakaś pomyłka – powiedziałem. – Nie zamawialiśmy tego.

– Wiemy. Zamówił ktoś inny.

– Kto?

– Nie mogę powiedzieć.

– A z której to piekarni?

– Nie mogę powiedzieć.

Nie pozostało nam nic innego, jak tylko przyjąć. Wrócił w poniedziałek rano z dwoma chlebami. Nie chciał nic mówić. Tak samo we wtorek, potem w środę i w czwartek. Codziennie dwa bochenki gorącego chleba. W sobotę chleb i inne wypieki. Wystarczyło chleba i dla nas, i dla Kindermanów, i Lindvallów.

Mieliśmy aż za dużo. Po kilku dniach powiedziałem chłopcu, że wystarczy nam jeden bochenek dziennie. Od tego dnia dostawaliśmy w dni powszednie jeden bochenek, a w sobotę dwa i wypieki. Trwało to przez cały czas naszego pobytu w Szwajcarii. Do dziś nie wiemy, kto przysyłał chleb. Podejrzewałem o to lekarza.

– Nic o tym nie wiem – odpowiedział. Mieliśmy za darmo chleb i wodę.

– Tak jak w Biblii – powiedziała Anna. – Lud izraelski miał zapewniony chleb i wodę.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl