Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XVII. WYPADEK

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XVII. WYPADEK PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Nowy silnik Pacarda'48 pracował cicho. Patrząc w mgłę październikowej nocy, czułem się pewnie. Paul Walker wyciągnął się na siedzeniu obok podrzemując lub mówiąc o naszym nabożeństwie tego wieczoru. Rozmowa była przyjemna, ale bardziej koncentrowałem się na krętej szosie autostrady prowadzącej przez góry Zachodniej Wirginii. Odmrażacz mruczał cicho przy akompaniamencie miarowej pracy wycieraczek.

– Mówiłem ci, że lepiej by było, gdybyś odwiedził nasze zbory. Poznałbyś ludzi, a oni ciebie.

Paul, zaufany przyjaciel, był przewodniczącym departamentu misji Kościoła Bożego. Bardzo pomógł mi w czasie mojej podróży po Stanach Zjednoczonych. Starałem się doprowadzić do jedności między wyznaniami i odłamami zielonoświątkowymi. Do zorganizowania w następnym roku konferencji zielonoświątkowej potrzebna była jedność.

– Masz rację – powiedziałem patrząc przed siebie. Nie znałem drogi, światła niewiele pomagały.

– Dzisiejsze nabożeństwo było doskonałe. Ludzie otwierali się na działanie Ducha Świętego. Pragną jedności.

Odwiedziliśmy północną część stanu i chcieliśmy wrócić do domu Walkera w Beckley na kilka godzin snu przed wyjazdem do Kentucky na kolejne nabożeństwo.

Z powodu deszczu trudno było cokolwiek dojrzeć. Widoczność była coraz gorsza. Paul zauważył mój niepokój.

– Zatrzymamy się na starym postoju na filiżankę kawy – powiedział podnosząc się na siedzeniu.- Potem ja poprowadzę. Znam te drogi nieco lepiej niż ty.

Z radością przyjąłem jego propozycję. Słodka kawa ze śmietanką dobrze nam zrobiła. Zamieniliśmy się siedzeniami i Paul przygotował się do jazdy w gęstniejącej mgle. Nie czułem się zmęczony, było mi dobrze. Położyłem się na siedzeniu wyciągając jedną nogę przed siebie, a drugą podkuliłem pod siebie.

– Odpoczniesz teraz, bracie – powiedział Paul. – Jutro następny pracowity wieczór.

Było po trzeciej. Stopniowo wpadałem w stan między jawą a snem, zadowolony i spokojny.

Nagle przebudził mnie krzyk Paula:

– Panie Jezu!

Jeszcze nie skończył, gdy moje uszy, mój mózg, wszystkie zmysły napełnił zgrzyt zgniatanego metalu. Całą moją świadomość ogarnął łomot miażdżenia. A potem zapadła ciemność.

Paul nie zdążył powiedzieć więcej. Prowadząc samochód w gęstej mgle wypatrywał mostu, który miał się gdzieś tam znajdować. Wjechaliśmy na wzgórze i zjeżdżaliśmy ku rzece. Samochód trochę przyspieszył. Z powodu mgły mieliśmy włączone słabsze światła. Nagle strach chwycił go za gardło. Nie mógł złapać powietrza. Tuż przed samochodem wyrósł olbrzymi czarny mur. Była to lokomotywa. Prawą stopą nadepnął na hamulec. Samochód dalej ślizgał się po mokrej drodze i całym impetem uderzył w lokomotywę.

Jechaliśmy przez rejon wydobycia węgla. Uderzyliśmy w przetaczany pociąg rozdzielający wagony z węglem. Praca odbywała się w dzień i w nocy. Okoliczni mieszkańcy często narzekali, że maszyniści zatrzymują lokomotywy na przejeździe.

Zapadłem w sen z wyciągniętą lewą nogą. Uderzenie rzuciło fotel do przodu, moja noga uwięzia pod tablicą rozdzielczą i złamała się tuż nad kolanem. Górna część ciała poleciała do przodu. Głową rozbiłem szybę.

Paul też był ranny. Stracił prawą rzepkę kolanową. Pomimo strasznego bólu nie utracił przytomności.

Obudziły mnie łagodne krople deszczu na twarzy. Leżałem na plecach na wyjętym z samochodu tylnym siedzeniu. Słyszałem syk pary i głosy, ale nic nie widziałem. Chłodne krople łagodnie spadały na moją twarz. Ktoś stanął obok mnie. Słyszałem oddech. Ktoś przesłonił spadające krople. Usłyszałem głos, ale nie mogłem zrozumieć słów. Głos był niski, męski. Powtarzał jakieś słowa. Wiedziałem, że mówi do mnie.

– Dawid du Plessis – powiedziałem ledwo poruszając ciężkimi wargami.

– Gdzie mieszkasz? – pytał łagodnie głos.

– W Szwajcarii.

– A gdzie jest twoja rodzina? – myślałem, że pyta o rodziców.

– W Afryce Południowej.

Usta miałem sztywne. Człowiek oddalił się. Bałem się, że odejdzie. Ale stał dalej i patrząc na zbierający się tłum powiedział:

– Wszystko mu się miesza.

Człowiekiem tym był lekarz pracujący w pobliskiej kopalni. Przybył na miejsce wypadku i nadzorował wyjmowanie mnie z rozbitego samochodu, uważając na złamaną nogę. Jeszcze raz pochylił się nade mną zasłaniając ożywcze krople. Moja twarz była strasznie pokiereszowana, pokryta krwią i odłamkami szkła. Oczy miałem wypełnione krwią. Sądzono, że je straciłem. Czułem, że się przybliżył, i zapytałem:

– Co się stało?

– Mieliście wypadek i jesteś ranny.

– Kto prowadził samochód? – spytałem.

– Wyjęliśmy twojego przyjaciela Paula Walkera zza kierownicy – powiedział lekarz. – Jest trochę poobijany, ale wszystko będzie dobrze. Zastanawiałem się przez chwilę.

– Tak. Już pamiętam – i znów straciłem przytomność.

Zobaczyłem jakąś jasność. Spróbowałem otworzyć oczy. Bolało. Oczy nie chciały się otworzyć. Znajdowałem się w jasnym pokoju. Dookoła mnie poruszali się ludzie. Słyszałem jeden znajomy głos, ale drugi, silny, był mi obcy. Słyszałem go tuż nad sobą. Był inny niż tamten niski i łagodny. Ten był silny i wyższy.

– Dzień dobry – chciałem powiedzieć, ale z moich ust wydobył się tylko jęk.

– Mieliśmy wypadek – wymamrotałem.

– Tak. Mieliście wypadek. Niestety, ale trochę się poobijałeś. Przykro mi, noga jest w kiepskim stanie.

W pomieszczeniu byli też inni ludzie. Zwrócił się do nich.

– Obawiam się, że będę musiał amputować.

Usłyszałem westchnienie i przemówił znajomy głos:

– Panie doktorze, gdyby pan wiedział, kim jest ten człowiek i co robi, to uczyniłby pan wszystko, by uratować jego nogę i życie.

Mój umysł był zamglony, ale po chwili przypomniałem sobie. Był to głos żony Paula Walkera.

– On jest wielkim kaznodzieją – mówiła dalej, a jej pochlebstwo sprawiło, że zaśmiałem się wewnętrznie. – Jestem pewna, że Kościół pokryje wszystkie koszta.

– „Coś takiego!” – zaśmiałem się w środku.

– To nie jest kwestia... – zaczął lekarz, ale przerwał. Ktoś wszedł.

– Tak, panie doktorze – zabrzmiał głos lekarza. – To jest ten człowiek z wypadku.

Zapadła długa cisza. Słychać było tylko oddechy, szelest ubrań i pomrukiwania. Czułem zapach dymu tytoniowego bijący z ubrania pomrukującego człowieka. Czułem też szybkie, nie sprawiające bólu ruchy jego rąk dotykających dolnych części mojego ciała.

– Naprawiałem gorsze nogi niż ta – odezwał się mocny, raczej młody głos. – We Francji mieliśmy gorsze niż ta.

Okazało się potem, że wrócił do kraju ze służby wojskowej przed miesiącem. Służył w Europie pod koniec wojny.

– Okay. W takim razie zabieraj się do pracy – powiedział starszy lekarz.

– Och, co za twarz! – chyba nie wiedział, że słyszę jego słowa.

– To twoja działka – powiedział stanowczo starszy lekarz.

Nowy głos należał do chirurga plastycznego.

Uśpili mnie i więcej już nic nie zapamiętałem. Powiedziano mi później, że rozmowa odbyła się o 5 rano.

Słyszałem szum pędzącego pociągu. Pędził przez długi ciemny tunel. W ułamku sekundy wypadł z tunelu na światło. W tej chwili obudziłem się. Patrzyłem na pionowo białe pole. Żadnych kolorów, tylko biel. Było to prześcieradło na moich uniesionych nogach. Moje oczy patrzyły dalej i zatrzymywały się na pastelowo zielonych płaszczyznach w oddali. To były ściany. Nie mogłem się odwrócić, by popatrzeć dalej. Coś usztywniało mi twarz i szyję. Coś ograniczało też pole mojego widzenia.

W tej chwili w polu widzenia pojawiła się osoba. Był to ubrany na biało mężczyzna.

– Dzień dobry, kaznodziejo. Jak się pan czuje? – był to jeden z lekarzy. Mój głos rwał się, usiłowałem poruszyć ustami:

– Dzięki Bogu, dobrze. Niech mi pan powie, co się stało.

– Nie pamięta pan? Mieliście wypadek.

– Ach tak. Coś sobie przypominam. Ktoś mi już mówił, ale chyba zemdlałem.

– Tak, był pan nieprzytomny przez 12 godzin. Jest 5 po południu. Pana kolega mówi, że pan się nie poruszał. Nagle przypomniałem sobie o Paulu.

– Gdzie jest mój przyjaciel? – zapytałem nieco przestraszony.

– Naprzeciw, za tą kotarą. Czuje się dobrze.

W tym czasie lekarz robił coś delikatnie przy mojej twarzy. Zdejmował grube warstwy bandaży. Nie przestawał mówić, ale jego okrągła twarz wyrażała skupienie.

– Nałożyliśmy 37 szwów – powiedział. Zdejmując gazę zacisnął usta i spojrzał mi w oczy.

– To jest coś – powiedziałem. – Trzydzieści siedem. A co to jest tam na dole? – pytałem.

– Co pan ma na myśli?

– No, to na dole. Moje nogi i stopy.

– Widzi pan?

– Stopy? Tak, widzę, że są uniesione i wiszą w powietrzu.

– To dobrze – powiedział doktor, a jego twarz pojaśniała. – Baliśmy się o pana oczy. Nie wiedzieliśmy, ile szkody wyrządziły odłamki szkła.

– Z oczami chyba wszystko w porządku. Ale co z nogami?

– To nie moja działka. Niech pan spyta kogoś innego.

Dowiedziałem się, że przeprowadzono operację i nastawiono złamanie. By utrzymać nogę we właściwej pozycji, konieczny był metalowy gwóźdź. W ten sposób kość zrastała się właściwie. Blizny pozostały mi do dziś.

Byłem unieruchomiony, ale czułem się wygodnie. Samopoczucie psychiczne, to już inna sprawa. Myślałem o rodzinie – o Annie oddalonej o tysiące kilometrów, której los zależał ode mnie. Policzyłem dni. Był 8 października. Następnego dnia wypadały urodziny Anny i domyśli się, że coś się stało, gdy nie dostanie ode mnie telegramu. Musiałem się z nią skontaktować. Paul zgodził się wezwać swojego asystenta, by napisał dla mnie list.

– Myślę, kochana Anno, że stało się to, czego obawialiśmy się zawsze

– dyktowałem. – Jestem w szpitalu po wypadku. Nie był to wypadek samolotowy

– proroctwo brata Wiggleswortha nadal się sprawdza. Mieliśmy wypadek samochodowy. Chwała Bogu, że to nie ja prowadziłem. Za kierownicą siedział Paul Walker, ja byłem pasażerem. Nie martw się. Już wkrótce wyzdrowieję. Czuję się dobrze.

Niestety, młody asystent nic nie mówiąc dołączył do listu wycinek z prasy, który kończył się słowami: „Gdy podajemy te wiadomości, ranni są w stanie krytycznym”.

Anna, która nosiła w tym czasie pod sercem nasze najmłodsze dziecko, Bazylego, i nie czuła się najlepiej, była przygotowana na najgorsze.

– To cały on – mówiła dzieciom. – Nic poważnego. Dla niego nie ma niczego poważnego. Leży w szpitalu, a my nie mamy z czego żyć. Nie mamy nic. Będziemy musieli wrócić do domu.

Był to koniec. Wiedziałem o tym i ona też. Ale w rozpaczy modliła się i powiedziała później:

– Poczułam nagle, że muszę żyć. Często miałam takie bóle, że wchodziłam na schody na czworakach. Ale wiedziałam, że muszę żyć ze względu na dzieci, muszę iść naprzód.

Corrie i Dawid potwierdzili Bożą interwencję.

– Nagle – powiedzieli – mama zaczęła robić to, czego od kilku dni nie była w stanie wykonać. Mogła spać.

W tym czasie bracia ze Stanów Zjednoczonych zebrali się w Des Moines i narodziła się Zielonoświątkowa Wspólnota Ameryki Północnej. Ich pierwszym przedsięwzięciem było zebranie dla mnie 400 dol. i uchwalenie dla mnie pensji do chwili mojego wyzdrowienia. Otrzymywałem 250 dol. miesięcznie. Wreszcie zielonoświątkowcy podjęli się wspólnie jakiegoś działania! A na mnie spłynęło błogosławieństwo.

Otrzymałem jeszcze więcej pieniędzy i mogłem posłać Annie ponad tysiąc dolarów. Napisałem: „Do Ciebie należy wybór. Możesz wziąć pieniądze i wracać do Afryki Południowej, albo jeśli chcesz zrobić mi przyjemność, przyjechać tu. Chciałbym, żebyś tu przyjechała. Nawet gdybyśmy musieli potem wrócić do Afryki Południowej, chcę, żebyś tu przyjechała”.

Anna stoczyła walkę. Była sama. Tęskniła za poczuciem bezpieczeństwa i za ojczyzną. Widoki na przyszłość były raczej mętne. Ale znów modliła się i w końcu udała się z naszym najstarszym synem Dawidem do biura podróży. Pracownik zapytał ją, dokąd chce jechać. Dawid spojrzał na nią.

– Do Ameryki – powiedziała z wysiłkiem. Dawid połykał łzy.

Zarezerwowali miejsca na statku razem z uciekinierami.

Ponieważ opłaciła podróż – dzieci i ona miały do dyspozycji kabinę. Port docelowy Quebec. Stamtąd podróżowali pociągiem, w którym popsuło się ogrzewanie i o mało nie upiekli się żywcem. Na dworcu Grand Central w Nowym Jorku spotkał ich Robert McGlasson. Wziął ich pod swoje skrzydła i wysłał samochodem do Somerset na południu Pensylwanii, gdzie oddano im do dyspozycji domek misyjny. Tam mieli mieszkać w najbliższej przyszłości. Bracia traktowali ich bardzo serdecznie i najmłodsze dzieci stopniowo przyzwyczaiły się do nowej ojczyzny. Tam urodziło się nasze najmłodsze dziecko. Nazwaliśmy je Bazyli Somerset.

Zbliżał się Dzień Dziękczynienia. Anna wraz z dziećmi jechała z Marylandu do Zachodniej Wirginii. Przekroczyli New River, wjechali do Beckley i zdążyli na czas, by rodzina du Plessisów, w komplecie, zjadła wspólnie swój pierwszy obiad w amerykańskie święto Dnia Dziękczynienia. Indyk w sosie żurawinowym i ciasto z dyni były dla nas nowością, ale szybko do nich przywykliśmy. Razem dziękowaliśmy naszemu Niebieskiemu Ojcu i Walkerom.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl