Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XIV. CUD LONDYŃSKI

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XIV. CUD LONDYŃSKI PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Po konferencji w Zurichu wziąłem urlop – przez wszystkie lata wojny nie miałem wakacji – i podróżowałem po krajach Europy. Bracia byli uprzejmi, chętnie słuchali słowa o ziarnie i plewie, hojnie pokrywali moje wydatki. Jedyny problem stwarzało osamotnienie, które odczuwałem szczególnie silnie wieczorami – brak mi było Anny. Razem z dziećmi została w Johannesburgu.

Latem wylądowałem w Londynie. Miałem zaproszenie do zborów w całej Anglii. Odwiedziłem też Szkocję i Walię, dokąd pierwotnie nie zamierzałem jechać, lecz Duch Święty posłał mnie i tam.

Pan otworzył przede mną możliwości posługiwania w Londynie i gdy mój plan był już prawie zrealizowany, pozostała tylko podróż do Manchesteru. Zacząłem pytać Boga, dokąd mam się następnie udać.

Był wczesny ranek piątkowy.

– Dokąd mam jechać, Panie Jezu? – pytałem. Odpowiedź przyszła szybko: „Do Ameryki”.

– Ależ ja nie miałem zamiaru jechać do Ameryki.

– Nie zamierzałeś też jechać do Walii. Chcę, żebyś udał się do Ameryki.

Siedziałem cicho w moim pokoju w domu starców w Blackheath prowadzonym przez żonę mojego gospodarza, pastora Zborów Bożych T.R Barnesa. Był to duży trzypiętrowy budynek w pobliżu zboru w Blackheath, w którym było też miejsce dla przyjeżdżających gości.

– Ale ja nie mam pieniędzy – odpowiedziałem Panu.

– Zarezerwuj miejsce – odpowiedział. – Ja za nie zapłacę. Jak można się tego spodziewać, zapadła cisza. Rozmyślałem o tym, że za dziesięć dni ma się rozpocząć ważna konferencja Zborów Bożych w Grand Rapids w Michigan. Czułem, że muszę tam być.

Dojechałem do miasta pociągiem i chodziłem po ulicach, aż rozbolały mnie nogi. Szukałem biura podróży. Nie tylko nie miałem pieniędzy na taksówkę albo autobus, ale jeszcze bałem się, że zgubię się w tym rozległym mieście. Na Trafalgar Square wchodziłem znużony do wszystkich biur podróży, ale wszędzie odpowiedź brzmiała: „Wszystkie miejsca na statkach są zarezerwowane na 90 dni naprzód”. Miejsc nie było. W 1947 r. trwało ciągłe zagrożenie nową wojną i ludzie uciekali z Europy. Wszędzie tłoczyli się uciekinierzy szukający miejsc do osiedlenia. Wszędzie słyszałem: „90 dni”. A ja chciałem tam dotrzeć w ciągu dziewięciu dni.

Doszedłem do Piccadilly Circus. Słońce zachodziło, a razem z nim nikła moja nadzieja. Stałem w zapadającym zmierzchu, zagubiony wśród tłumu ludzi kroczących ku swoim celom; większość z nich szła do domu, do przyjaciół albo do miasta. A ja stałem – zniechęcony, tęskniący za domem, pożałowania godny. Prawie płacząc powiedziałem:

– Drogi Panie, czyż nie wiesz, że nie ma już miejsc? czy straciłem Twoje prowadzenie? Nie mogę znaleźć żadnego statku, który by mnie zabrał.

Na Piccalilly Cirus zaczęły się zapalać jasne światła. Usłyszałem cichy wewnętrzny głos:

„Nie powiedziałem, żebyś zarezerwował kabinę na statku. Powiedziałem: zarezerwuj miejsce”.

Zapadała ciemność i zapalało się coraz więcej świateł.

– Panie, to oznacza samolot. A ja nie mam nawet na bilet na statek. Skąd wezmę pieniądze na samolot?

Znów cichy głos Ducha Świętego:

„Ja zapłacę”.

Wśród neonów jeden błyszczał szczególnie jasno: „Parry, Leon i Hayhoe”.

– Chwileczkę – wymamrotałem półgłosem. – To jest biuro, w którym rezerwowałem miejsce w Johannesburgu. Tu miałem się zgłosić przed powrotem do Południowej Afryki.

Przeszedłem przez ruchliwą ulicę i zaszedłem na dół po schodach do biura. Siedział tam mężczyzna zajęty układaniem papierów i folderów. Kiedy otworzyłem drzwi, spojrzał na mnie.

– Dobry wieczór panu.

Jego miłe przywitanie poprawiło mój nastrój.

– Cieszę się, że biuro jest jeszcze otwarte.

– Nie zamykamy aż do późna dla wygody podróżujących. Czym mogę służyć?

– A więc jestem podróżnym – powiedziałem prawdę, co nie zmieniało faktu, że nie miałem ani grosza. Uśmiechnął się.

– To dobrze.

– Czy ma pan jakieś informacje na temat człowieka o nazwisku Dawid du Plessis z Afryki Południowej? Przyjechał z Johannesburga do Europy i wasze biuro zajmowało się organizowaniem jego podróży.

– Tak. Wiem – odpowiedział. – Zajmuję się kartoteką.

– O, więc pan go zna? – skinął głową. – Czy jest dobrym klientem? Godnym zaufania?

– Tak – powiedział schylając się, by wyjąć folder z szuflady z kartoteką. – Johannesburg doniósł nam, że to jakaś gruba ryba, jakiś dygnitarz kościelny. Kazano nam jak najlepiej go obsłużyć.

– Naprawdę? Miło mi to słyszeć!

– Dlaczego? – spojrzał na mnie trochę zaskoczony.

– Jestem Dawid du Plessis.

– Pan? – zapytał. Zapadła niezręczna cisza. – Dlaczego pan mnie tak wypytywał? – patrzył mi prosto w oczy. – Pan czegoś chce.

– Tak – uśmiechnąłem się. – Potrzebuję miejsca do Stanów Zjednoczonych.

– Ach, tak – znów pauza. – Drogi panie, gdyby pan nie był Dawidem d u Plessis, powiedziałbym: „Trzeba czekać 90 dni”.

– Wiem – odparłem. – Słyszałem to już dzisiaj wiele razy. Ale wasze biuro nie obsługuje tylko jednej linii, prawda? Czy jest szansa, że ktoś zrezygnuje?

– Zawsze istnieje taka możliwość.

– Jestem sekretarzem generalnym Kościoła w Afryce Południowej – ciągnąłem. – Jestem kaznodzieją i muszę dostać się do Ameryki na ważną konferencję. Muszę tam jechać.

– No, cóż. Spróbuję. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Gdzie będę mógł pana znaleźć?

– Na weekend wyjeżdżam do Manchesteru. Wrócę w poniedziałek rano i będę pod numerem – podałem mu numer Barnesa.

– Dobrze – powiedział. – Niech się pan modli, a ja będę działał. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Zaśmiałem się.

– To brzmi nieźle.

Nie powiedziałem mu, że nie mam pieniędzy.

W poniedziałek rano kupiłem ostatni bilet na pierwszy pociąg z Manchesteru do Londynu. Pięć funtów w mojej kieszeni urosło do 25 dzięki ofiarności zboru, ale nadal rozpaczliwie potrzebowałem pieniędzy na zrealizowanie moich planów.

Kiedy wróciłem do Barnesów w Blackheath, służąca powiedziała:

– Proszę pana, dzwonił pan z biura podróży, żeby natychmiast się z nim skontaktować.

Pani Barnes przyszła do mojego pokoju, by mnie przywitać. Była ładną kobietą, silnie zbudowaną. Miała tendencje do dominowania. Pozdrowiła mnie radośnie.

– Jak poszło w Manchesterze?

– Wspaniale – odrzekłem i opowiedziałem jej o nabożeństwach i kolekcie.

– Może filiżankę herbaty? – zapytała szybko nalewając. Gdy tak stałem trzymając herbatę, zadzwonił telefon. Odebrała pani Barnes.

– To człowiek z biura podróży. Podszedłem do telefonu z filiżanką herbaty.

– Czy jest dla mnie miejsce? – spytałem.

– Tak, ale musi pan jechać dziś wieczorem. Dlatego tak pana szukam. Dziś wieczorem musi pan lecieć do Brukseli, a jutro rano wylecieć Sabeną.

Zapadła chwila milczenia. Potem młody człowiek przemówił znacznie ciszej

– Panie du Plessis, pan musiał się modlić z wielką wiarą, bo w zeszły piątek nie było najmniejszej szansy na jakiekolwiek miejsce. Skinąłem tylko głową.

– Kiedy mam odebrać bilet? – zapytałem.

– To jeszcze jeden problem. Trzeba go odebrać w ciągu godziny.

– Ależ to niemożliwe! – wykrzyknąłem. – Jestem w Blackheath. Musiałbym stąd iść na stację, a potem w Londynie z dworca do pańskiego biura. Jeżeli mi szczęście dopisze i będę miał od razu pociąg, to przyjadę najszybciej za godzinę i kwadrans.

– Dobrze – odpowiedział zrezygnowany. – Postaram się zatrzymać bilet przez półtorej godziny, ale musi go pan odebrać jak najszybciej. Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do pokoju.

– Siostro Barnes – powiedziałem wolno. – Zarezerwowałem bilet na lot do Stanów Zjednoczonych, a nie mam pieniędzy na zapłacenie.

– Nie wiedziałeś o tym wcześniej? – zapytała.

– Wiedziałem, ale Pan kazał mi zarezerwować miejsce. Powiedział, że zapłaci.

Zamilkłem. Pani Barnes sączyła herbatę kołysząc się powoli w fotelu na biegunach.

– Może pastor Barnes ma jakieś pieniądze? – powiedziałem. – Tylko, żeby pożyczyć.

– Nie – odpowiedziała szybko – nie ma aż tyle. Gdyby próbować zebrać w kościele, trzeba by na to tygodnia. Jeśliby w ogóle miał kto dawać!

– Dobrze – powiedziałem dopijając herbatę. – Mogę zrobić tylko jedną rzecz. Pojechać do biura podróży.

– Bez pieniędzy? – spytała niedowierzająco.

– Coś musi się wydarzyć – powiedziałem.

Ktoś zadzwonił do drzwi. Pani Barnes wyszła z pokoju. Wróciła niosąc małą kopertę.

– To do ciebie. Może są w niej pieniądze.

– Proszę nie żartować – moje przygnębienie wzrastało. Otworzyłem kopertę. Był w niej czek na 165 funtów 17 szylingów i 6 pensów. Była też kartka od brata z Yorku, którego spotkałem w Walii:

„Drogi bracie du Plessis, czy pamiętasz, jak w Walii powiedziałem ci, że myślę, iż Pan chce, byś jechał do Ameryki? Wczoraj wieczorem o jedenastej Pan obudził mnie, kazał wstać i wypisać czek na tę sumę i ten adres. O ile dobrze pamiętam, powiedziałeś, żer tam się zatrzymasz.

Jeśli potrzebujesz tych pieniędzy, to wiem, że Pan przemówił do mnie. Nie mogę ci ich podarować, bo pochodzą z funduszów misji, ale Pan powiedział mi, iż będziesz mógł je zwrócić. Nie wiem, na co są ci potrzebne, ale jeśli okażą się zbędne, włóż je z powrotem do koperty i odeślij mi”.

Stałem oszołomiony jak zawsze, gdy widzę wyraźne działanie Boga. Od razu też pojawiła się we mnie myśl: „Czy to wystarczy i czy przyjmą czek?”

Dotarłem do biura Parry, Leon i Hayhoe w 75 minut – zadyszany, ale na czas.

Pracownik spojrzał na zegarek.

– Udało się panu. Na ten bilet czeka już 6 osób – pokazał mi bilet z wypisanym moim nazwiskiem.

Podał mi. Spojrzałem na cenę: 165 funtów 17 szylingów i 6 pensów. Gdy podawałem czek, moje oczy wypełniły się łzami. Urzędnik przyjął go bez słowa.

Mogłem wywieźć z Anglii tylko 5 funtów. Zostawiłem więc 20 funtów u Barnesów i wyjechałem do Stanów z pięcioma funtami w kieszeni. Już pierwszej nocy w Brukseli suma ta zmniejszyła się o koszt noclegu w hotelu. Ale w moim sercu nie było lęku.

Minęło kilka lat, zanim zwróciłem pieniądze bratu z Yorku. Chciałem wysłać je od razu z Ameryki, ale Pan powiedział, że będą później potrzebne w Ameryce.

Jak się okazało, on sam w końcu potrzebował pilnie pieniędzy na podróż do Stanów Zjednoczonych, gdzie złożyłem w banku całą sumę i odsetki. Napisał do mnie: „Kiedyś pomogłem ci pojechać do Ameryki, a teraz sam muszę tam jechać. Z Anglii nie wolno mi wywozić zbyt wiele pieniędzy. Czy mógłbyś przygotować dla mnie trochę funduszy? Ułatwiłoby mi to podróż”.

Boże drogi są bezpieczne i pewne.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl