Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XII. WOJNA

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XII. WOJNA PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Po kilku tygodniach podróży po Europie wróciłem do Afryki Południowej w 1939 r. Wszystko było już gotowe do wielkiej tragedii II wojny światowej. Hitler i Mussolini wzrośli w siłę. Trzecia Rzesza zdobyła już dosyć mocy, by zerwać z Ligą Narodów i lekceważyć traktaty. Kraje Europy nadal łudziły się nadzieją pokoju.

Miała jeszcze nadejść hańba Monachium, oddanie Czechosłowacji i echa hymnu nazistów: „Dziś należą do nas Niemcy, jutro cały świat”. Miał nadejść Wielki Piątek dzień inwazji Włoch na Albanię. Tymczasem Niemcy uderzały na Polskę, w dwa dni później Wielka Brytania wypowiedziała wojnę. Płomienie wojny zostały rozniecone.

Nasze plany zorganizowania światowej konferencji zielonoświątkowej w końcu lat trzydziestych spełzły na niczym. W 1939 r. w Sztokholmie zebrała się konferencja europejska, której celem było ustanowienie światowej jedności ruchów zielonoświątkowych. Europejczycy i Skandynawowie obawiali się przede wszystkim dominacji Amerykanów, ale odnosili się również sceptycznie do możliwości zjednoczenia. W 1939 r. Europejczycy postanowili sprzeciwić się połączeniu, poprzez zorganizowanie konferencji w Sztokholmie.

Nie uczestniczyłem w niej, ale znam jej przebieg. Najważniejszym momentem było ogłoszenie na nabożeństwie proroctwa T.B.Barratta z Oslo, Anglika pracującego od wielu lat w Norwegii, że zbliża się wielka pożoga i światowa konferencja nie dojdzie do skutku. Proroctwo spełniło się i plany, według których miałem zostać sekretarzem tej konferencji, zostały odłożone na półkę.

T.B.Barratt był niezwykłym mężem Bożym, używanym w szczególny sposób w całej Europie. Pierwszym etapem była jego podróż do Ameryki, kiedy był jeszcze metodystą. Pojechał, by zebrać fundusze na budowę kościoła w Oslo. Usłyszał o przebudzeniu zielonoświątkowym i udał się do jego centrum – do świątyni Glad Tidings Roberta i Marii Brownów. Otrzymawszy chrzest w Duchu Świętym, pastor Barratt zrozumiał, że Kościół w Norwegii nie potrzebuje budynków czy pieniędzy, ale mocy. Wrócił więc do kraju, by głosić pełną ewangelię zbawienia i życia w mocy Ducha Świętego.

W tym czasie Lewi Petrus, kaznodzieja baptystyczny ze Sztokholmu, usłyszał o przeżyciu Barratta i pojechał do Oslo. Dzięki posłudze Barratta przyjął chrzest w Duchu Świętym i stał się przywódcą ruchu zielonoświątkowego w Szwecji.

Barratt i Petrus współpracowali wprowadzając wielu pastorów i laików w życie w Duchu Świętym. Petrus jako młodszy był pełen zapału i jego aktywność przyczyniła się do rozprzestrzenienia Słowa Bożego w całej Skandynawii.

Wkrótce ogień Pięćdziesiątnicy ogarnął Europę, przez Niemcy i Niderlandy. Powstawały oddzielne ugrupowania. Barratta można nazwać ojcem przebudzenia w Europie. Mimo grozy dwóch wojen światowych praca nie ustała.

Gdy zgodnie z proroctwem Barratta wybuchła II wojna światowa, powróciłem do pracy w Afryce Południowej. Ruch zielonoświątkowy, który rozpoczął się w 1908 r. dzięki pracy dwóch rodzin z Ameryki, rozwijał się. W moim kraju pracy było dużo.

John G. Lakę i Tom Hezmelhach, którzy służyli jako starsi w zborze Johna Alexandra Dowie w Zioń City w Illinois, przybyli do Afryki wraz z rodzinami nie wiedząc praktycznie nic o kraju, ale pełni zapału do pracy misyjnej. Spodziewając się dzikich zwierząt i równie dzikich tubylców, uzbroili się w strzelby i obładowali sprzętem w stylu afrykańskiego safari. Jakież było ich zdziwienie, gdy dotarli do Cape Town, miejsca dosyć cywilizowanego, skąd nawet odchodziły pociągi w kierunku Kimberley, centrum wydobycia diamentów. Ale oni niestrudzenie parli naprzód, aż dotarli do stolicy, Pretorii. Logicznym wydawało się rozpoczęcie od tego miejsca, ale okazało się, że Pretoria nie jest miejscem zrealizowania się ich wizji.

Przypomniawszy sobie o zaproszeniu misjonarskiego małżeństwa, które spotkali w drodze – państwa Goodenough – udali się do Johannesburga, dosyć dużego miasta u podnóża gór. Gdy przebyli góry i zobaczyli miasto, zrozumieli, że są wreszcie na miejscu.

Skierowali się do afrykańskiego zboru na przedmieściach Doornofontein założonego przez państwa Goodenough. Zaproszono ich do posługi. John Lakę był człowiekiem wielkiej wiary i potrafił poruszyć słuchaczy. Na pierwszym nabożeństwie miało miejsce spektakularne uzdrowienie. Stało się to wzorem dla wczesnego ruch zielonoświątkowego w tym kraju. Jedną z uzdrowionych była czarna służąca, która pracowała u bogatej białej rodziny. Następnego dnia rano jej pani zauważyła, że służąca jest zdrowa, i zaczęła ją wypytywać. Tego dnia w nabożeństwie uczestniczyła i pani. I ona doznała uzdrowienia. Rozpoczął się łańcuch podobnych cudów. Czarni Afrykańczycy stali przyglądając się, jak ich pracodawcy doznawali błogosławieństwa. W krótkim czasie w małym czarnym Kościółku zbierały się tłumy białych doznając cudownych uzdrowień i nawracając się.

Lakę i jego przyjaciele w odpowiedzi na naglące zaproszenia rozpoczęli pracę w Kościele białych, który nosił nazwę Bree Street Tabernacle. Stamtąd powiew Ducha rozprzestrzeniał się jeszcze szybciej. Posługa Lake'a przyciągnęła mnóstwo ludzi; Bóg użył go, by pociągnąć ich ku sobie. W tamtych dniach bardzo dużo osób rozpoczynało życie w Duchu od przeżycia uzdrowienia. Z kościoła Bree Street Tabernacle wynoszono laski, sprzęt medyczny i wywożono je ciężarówkami. Wieść o tym niosła się po całym kraju. Tradycyjne Kościoły, głosząc słowa potępienia, tylko pomagały reklamie.

Przez tych właśnie ludzi moja rodzina weszła w krąg ruchu zielonoświątkowego. W 1914 r. zachorował dziadek ze strony ojca i ojciec poprosił ludzi z Bree Street Tabernacle, by się modlili. W rezultacie doznanego błogosławieństwa nasza rodzina odeszła od Kościoła reformowanego.

Praca rozpoczęła się w naszym kraju pod nazwą Misja Wiary Apostolskiej. Lakę i Hezmalhach uczestniczyli w słynnych nabożeństwach przy Azusa Street w Stanach Zjednoczonych. Mimo że nie byli powiązani z Azusa Street, przejęli popularną nazwę dodając nazwę kraju – Misja Wiary Apostolskiej w Afryce Południowej.

Jedną z charakterystycznych cech ruchu misyjnego w tamtym czasie był chrzest przez trzykrotne zanurzenie – dla każdej osoby Trójcy. Później przybył do nas pewien wpływowy brat nauczając, że jest to niewłaściwe. Zmieniono chrzest – teraz zanurzano tylko raz. Oczywiście, jak zwykle na tle praktyk chrztu, w ruchu powstał rozłam. Jedni byli za jednym zanurzeniem, inni za trzykrotnym. Różni ludzie, różne praktyki. Bóg na pewno potrząsał głową widząc co się dzieje.

Anna i ja staraliśmy się zapobiec rozłamowi. Ja zostałem ochrzczony przez trzykrotne zanurzenie – w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – ona przez jednokrotne. Byliśmy w dobrej sytuacji, by pośredniczyć miedzy dwoma stronami, ale nie udało nam się to na większą skalę. Podział nastąpił i istnieje do dziś.

Greckie słowo „baptidzo” może oznaczać czynność powtarzaną lub ciągłą. Według mojego rozumienia, jeśli statek płynie po morzu, to następuje „bapto”, ale kiedy jest „baptidzo”, oznacza to zatopienie. Tym jest właśnie chrzest: na zawsze zanurzony, pogrzebany z Chrystusem.

Jeżeli chodzi o chrzest w Duchu Świętym – Chrystus zanurza nas w Duchu i tak pozostajemy. Musimy chodzić w Duchu. Takie jest nasze nowe życie.

Miałem dosyć kłótni na temat sposobu chrzczenia i przestałem wygłaszać kazania na ten temat. Moją służbą było głoszenie Chrystusa, tego który chrzci. To jedyny chrzest, jakim zajmowałem się przez lata. Nigdy nikogo nie ochrzciłem – czy to przez jedno, czy przez trzy zanurzenia.

Na Florydzie przyszedł do mnie pewnego razu człowiek prosząc o chrzest.

– Nie udzielę ci chrztu – odpowiedziałem. – Paweł powiada, że Pan nie posłał go, by chrzcił. Mnie też nie.

Przez długie lata miałem możliwość ochrzczenia setek tysięcy ludzi, ale to przeszkodziłoby tylko mojej służbie. Dałbym się wciągnąć w dyskusje i to podkopałoby moją naukę o Jezusie – chrzcicielu w Duchu Świętym. Chrzest, jak sądzę, to zadanie pastorów, a nie takich jak ja, którzy przychodzą i odchodzą.

Wróciłem ze Stanów Zjednoczonych i Europy w 1938 r. przekonany o ważności nabożeństw w namiotach, które widziałem w Ameryce. Wiedziałem, że są one znakomitym lekarstwem na martwy formalizm, który ogarniał wiele zborów. Ale znałem też podejrzliwość, z jaką Afryka Południowa traktuje wszystko, co amerykańskie. Wszyscy sądzili, że powinni być bardziej konserwatywni, ostrożniejsi niż Amerykanie. Uważałem więc na to co mówię i minął rok, zanim o tym wspomniałem. A nawet wtedy powiedziałem tylko pokrótce o metodach używanych w Stanach Zjednoczonych. Wspomniałem o zatłoczonych dzielnicach Johannesburga, o konieczności znalezienia miejsca na konferencje, i pozostawiłem kwestię otwartą.

Na jednym ze spotkań organizacyjnych wspomniałem, że moglibyśmy zorganizować nabożeństwo pod namiotem.

– Och, próbowaliśmy już tego kilka lat temu i nic nie wyszło.

– Ale teraz żyjemy w innych czasach – odparłem. – Trwa II wojna światowa i musimy teraz postępować inaczej. Brakuje materiałów, nie możemy budować drugiego budynku kościelnego, a potrzebujemy miejsca na konferencje.

Nie było widać entuzjazmu, ale przynajmniej słuchali.

– Na przykład – naciskałem – wojsko ma sprzęt, który można wypożyczyć

– namioty itd. Nie wydamy dużo. Możemy chociaż spróbować. W końcu zgodzili się.

– Dobrze. Dostaniesz na to 500 funtów – powiedział skarbnik. – Możesz to stracić, rozmnożyć, jak chcesz. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

To mi wystarczyło. Wypożyczyłem kilka małych i jeden duży namiot, wydzierżawiłem grunt za miastem, wybudowałem kilka tymczasowych budynków i zorganizowałem naszą doroczną konferencję wielkanocną, ogłosiwszy ją w naszym czasopiśmie i w listach.

Sukces był ogromny. Mogliśmy przyjąć trzy razy tyle osób, ile zmieściłoby się w Central Tabernacle. Wszystkim podobało się, że odbywa się na wolnym powietrzu. Wołali o więcej. Nie tylko udało mi się nie stracić 500 funtów, ale miałem o 3000 więcej.

– W porządku – powiedział jeden z braci, gdy omawialiśmy rezultaty.

– Udowodniłeś swoją rację. Co teraz proponujesz?

– Dajcie mi te 3000 jako zadatek na zakup ziemi pod ośrodek.

Byli trochę zaskoczeni, ale moja pozycja miała mocne poparcie. Nadal nie mieli nic do stracenia. Zacząłem rozglądać się za odpowiednią działką. Znalazłem to, czego potrzebowaliśmy – 16 akrów tuż za Johannesburgiem, 7 mil od centrum. Kupiliśmy.

Niedługo potem dowiedziałem się, że burzą stary stalowy budynek fabryczny. Kupiłem i to. Przenieśliśmy konstrukcję na teren obozu. Wyglądało to dosyć surowo, ale za to solidnie i przestrzennie. Mogliśmy pomieścić na raz 4000 osób.

Kiedy staliśmy patrząc na efekty, jeden ze starszych odezwał się sarkastycznie:

– Czy masz zamiar zapełnić też zadaszony parking? Nie zwracając uwagi na drwinę, odpowiedziałem:

– Nie. Nie chcemy wkładać w to zbyt dużo. Na następną konferencję okaże się już za małe.

Wszyscy myśleli, że oszalałem, ale już w czasie zjazdu nie mogliśmy pomieścić wszystkich, którzy przybyli. Pomieszczenie okazało się za ciasne.

Rozpowszechnienie takich nabożeństw zmieniło ruch zielonoświątkowy w naszym kraju. Zbory, które – zdawało się – były na krawędzi przepaści, ożyły. Przebudzenie trwało. Pojawił się entuzjazm i wkrótce zaczęto organizować zjazdy lokalne. Cieszyły się dużym powodzeniem. Dzisiaj odbywają się w całej Afryce Południowej. W Johannesburgu chcieliśmy wybudować halę na 8000 osób. Dzisiaj mamy i zbór, i halę.

Czas wojny przyniósł też inne ważne zmiany. Jedna nastąpiła w przygotowywaniu osób do służby, a druga w pracy misyjnej i zakładaniu zborów.

Od dawna martwiło mnie, że młodzi nie otrzymują solidnego biblijnego przygotowania do służby. Wiedziałem, że bardzo potrzebujemy dobrej Szkoły Biblijnej. Usiłowano już organizować takie szkoły, ale próby się nie powiodły. Poziom nie był zbyt wysoki.

W pobliżu naszej hali w Johannesburgu mieszkał stary lekarz. Zajmował stary, duży dworek. Pewnego dnia odwiedziłem go.

– Jestem Dawid du Plessis – przedstawiłem się. – Czasami widujemy się z daleka, ale nigdy nie mieliśmy okazji porozmawiać.

Lekarz był starszym miłym człowiekiem. W jego oczach błyszczał wesoły ogień.

– Obawiam się, że nieco zakłóciliśmy panu spokój – powiedziałem. – Było tu tak cicho, a teraz tłumy. Nie przeszkadzało mu to.

– Właściwie to lubię patrzeć na żywy kościół. Wiedziałem, że Pan otwiera nową możliwość.

– Kościół jest tak żywy, że chce kupić pana dom – zaśmiałem się. Nawet okiem nie mrugnął.

– Co pan przez to rozumie? – spytał.

Wytłumaczyłem mu wszystko. Nie wahał się długo. Zgodził się na sprzedaż domu i oto mieliśmy miejsce na Szkołę Biblijną. Działo się to w roku 1940.

Anna i ja zasmakowaliśmy wtedy życia we wspólnocie, które stało się tak popularne w latach 70. Zostawiliśmy nasz dom i przenieśliśmy się do dworku razem z 16 studentami, wśród których były i małżeństwa. Sprawując nadal funkcję generalnego sekretarza ruchu, opiekowałem się szkołą. Z pomocą pastorów z pobliskich zborów mogłem zapewnić studentom intensywny kurs biblijny. W krótkim czasie przygotowaliśmy 50 braci – silnych przywódców gotowych do pracy.

Ale ludzka słabość znów dała znać o sobie. Pojawiły się głosy mówiące, że Misja Wiary Apostolskiej staje się ruchem Dawida du Plessis. Powinienem więcej czasu poświęcić funkcji sekretarza. Poza tym mówili, co było uzasadnione, że powinienem zwrócić baczniejszą uwagę na sprawy duchowe ruchu, ponieważ prezydent starzał się i jego zdolności przywódcze się zmniejszały.

Zgodziłem się i w 1914 r. opuściłem Szkołę Biblijną nazwaną Apostolic Bibie College. Funkcjonowała dobrze i mógł ją przejąć ktoś inny. Pan pobłogosławił nas. Rozrastaliśmy się w kierunku Johannesburga. Budynki zostały przekazane na bardzo potrzebny sierociniec i dom starców. Cały teren ma teraz 36 akrów, a praca nadal się rozwija.

Udało mi się zmodyfikować system misyjny w kraju. Zredukowaliśmy do minimum personel misji, przejęliśmy pracę z rąk Europejczyków i oddaliśmy pod zarząd afrykański. Naszym zdaniem praca powinna być prowadzona przez miejscowych.

Ktoś może stwierdzić, że niechcący przyczyniłem się do rozwoju apertheidu w Afryce Południowej (nigdy nie spodziewałem się, że osiągnie on obecne rozmiary). Jednak gdy pojawiła się propozycja dalszego samodzielnego rozwoju jako narodu, kościoły były do niej przygotowane. Każdy naród reprezentowany w Afryce Południowej ma swoje kościoły. Hindusi i kolorowi mają swoje.

Misja Wiary Apostolskiej przygotowywała centralne konferencje, na których posługujący misjonarze i pracownicy Kościołów – biali, czarni, kolorowi, Hindusi – spotykali się razem na najwyższym szczeblu.

Udało mi się nawet wprowadzić poprawkę do statutu przekazującą najwyższą władzę ustawodawczą w ręce zgromadzenia ogólnego, bowiem Rada wykonawcza stawała się zbyt dyktatorska.

W końcu lata każda grupa opracowała swój statut. W przypadkach, gdy na przykład biali budowali kościół dla czarnych, czarni decydowali o sprawach zborowych. Biali nie mogli odebrać im budynku ani go sprzedać. Decydujący głos miała rada lokalnego zboru.

Czas wojny przyniósł zniszczenie i spustoszenie na całym świecie, ale Bóg pozwolił, że lata 1938 – 1944 były dla Kościoła zielonoświątkowego w Afryce Południowej okresem niezwykłego wzrostu i rozwoju.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl