Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XI. STANY ZJEDNOCZONE

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XI. STANY ZJEDNOCZONE PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Około trzy tygodnie po tym, jak Smith Wigglesworth wpadł do mojego biura ogłaszając, że wezmę udział w przebudzeniu w Kościołach historycznych, otrzymałem list od generalnego sekretarza Zborów Bożych J. Roswell Flowera, w którym zapraszał mnie do wygłoszenia kazania na spotkaniu w Memphis w Tennessee, w roku 1937. Wiedziałem tylko tyle, że Tennessee, to jeden z 48 stanów w USA. Jeszcze mniej wiedziałem o Memphis.

Słyszałem o bracie Flowerze. On znał mnie jako sekretarza generalnego Misji Wiary Apostolskiej w Afryce Południowej i jako redaktora kościelnego czasopisma. Na początku mojej pracy edytorskiej wysyłałem gazetę do wszystkich ruchów zielonoświątkowych na świecie prosząc o nawiązanie kontaktu i o ich publikacje. Poprzez to i przez korespondencję stałem się dobrze znany i poinformowany o działalności ruchów, a szczególnie o napięciach pomiędzy nimi.

Zanim odpowiedziałem na zaproszenie, pojechałem do Cape Town, by porozmawiać ze Smithem Wigglesworthem. Sam zorganizowałem mu nabożeństwa w Afryce Południowej i gdzie mogłem służyłem mu za tłumacza. Stanowiliśmy zgrany zespół. Nigdy nie przerywałem, by pytać o znaczenie słów, choć nie zawsze łatwo można było go zrozumieć. Miał zwyczaj tworzenia nowych słów, gdy w angielskim nie znajdował odpowiednich, ale nigdy nie wymyślił takiego, którego bym nie rozumiał. Byliśmy jedno w Duchu i dobrze żyłem z wybuchowym, a nawet kłótliwym starszym bratem.

Tego dnia tuż przed nabożeństwem poprosiłem go na bok.

– Bracie Wigglesworth – powiedziałem – otrzymałem niespodziewany list ze Stanów Zjednoczonych.

Nie dostaliśmy jeszcze nowej poczty, wiec list musiał być wysłany przed jego proroctwem. Kiedy powiedziałem o zaproszeniu, wydawał się nieporuszony, choć nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Powiedziałem ci, że Pan przygotuje cię do tego. To jeden z pierwszych kroków.

– To znaczy, że powinienem jechać? Myślę, że tak zrobię.

Wszyscy bracia w Afryce Południowej jednomyślnie stwierdzili, że powinienem przyjąć zaproszenie. Ale nie pojechałem sam. Dobry brat i bliski przyjaciel Henry Stewart, dobrze sytuowany, bez rodziny, uparł się, że pojedzie ze mną.

– Będę twoim lokajem, szoferem, wszystkim, czego potrzebujesz. Sprzedam tu samochód i kupię tam nowy. Wleje się tylko benzynę. Za moje usługi chcę tylko noclegu i posiłków. Zapewnisz mi to ze składek, które dostaniesz.

Na tym stanęło. Okazało się później, że był to bardzo dobry pomysł.

Pewnego gorącego ranka stanęliśmy w Nowym Jorku w hałaśliwym porcie na rzece Hudson, nie znając zupełnie okolicy. Czekaliśmy i czekaliśmy. Nikt do nas nie podchodził. Czekaliśmy tak długo, aż wszyscy pasażerowie znikli. Pomimo że byliśmy umówieni, nikt po nas nie wyszedł. Później okazało się, że człowiek, który miał nas spotkać, pomylił daty. Trudno sobie wyobrazić dwóch bardziej zagubionych ludzi niż my, dwaj wiejscy chłopcy na drugim krańcu świata. Myślałem, że Henry zaraz się rozpłacze. Nie ze względu na siebie, lecz na mnie.

– Czyżbyśmy źle zrozumieli Pana? – zapytał. – To straszne!

– O ile wiem, ludzie tu są mili – odpowiedziałem.

Na szczęście wiedziałem dokąd się udać – Dom Misyjny Zborów Bożych w Mizpah. Poszedłem zadzwonić, ale napotkałem trudność. Nowy Jork podzielony jest na pięć okręgów. Gdzie mieści się Mizpah? Przypomniała mi się nazwa Bronx. Pamiętałem ją z gazet z historii o zaginionym dziecku Lindbergów. Znalazłem numer w książce telefonicznej Bronxu i zadzwoniłem.

– Tak, oczekujemy was – powiedział głos po drugiej stronie. – Ale nie ma tu nikogo. Musicie wziąć taksówkę.

Następny kłopot. Wyszedłem z budki i zobaczyłem policjanta.

– Panie oficerze – powiedziałem wesoło. – Oto stoją przez panem ludzie, którzy nigdy dotąd nie byli w Ameryce. Nie wiemy, gdzie jesteśmy i dokąd mamy jechać.

Okazał się bardzo miły i pomógł nam. Zataczając się pod ciężarem walizek szliśmy za nim. Wyprowadził nas na ulicę i zatrzymał taksówkę.

– Sam powiem mu, dokąd jechać – powiedział. – Mógłby was wozić dookoła, bo nie znacie drogi.

Podał adres taksówkarzowi i wkrótce znaleźliśmy się przed Domem Misyjnym Mizpah. Wszyscy byli tam uprzejmi, ale jak na przyjęcie ludzi, którzy nigdy przedtem nie byli w tym kraju, wydawało się nam raczej chłodne. Później okazało się, że wzięto nas za powracających do domu misjonarzy, co zdarzało się tam często.

Pokój był jednak jasny i czysty i nasze troski wnet się rozwiały. Jedyna trudność pojawiła się, gdy chcieliśmy po naszej długiej podróży morskiej zrobić pranie. Włożyliśmy kolorowe ubrania razem z białymi. Potem nie nadawały się do użycia.

Dwa dni później, przy śniadaniu w sobotę rano, zapytałem jednego z mężczyzn, który reprezentował nieliczne grono „nie–misjonarzy”, czy Amerykanie organizują nabożeństwa uliczne. Powiedziano mi o pracy na ulicy Waszyngtona na Manhatanie w sobotę wieczorem i postanowiłem wziąć w tym udział.

To co zobaczyłem wywarło na mnie duże wrażenie. Plac Waszyngtona rozciąga się na końcu Piątej Alei, za łukiem. Był to piękny teren, pełen drzew, ławek, stolików i alejek zbiegających się przy dużej fontannie. Wczesnym wieczorem mnóstwo ludzi szukało ochłody.

Od razu poczułem się tam jak w domu. Najpierw zaczęto śpiewać pieśni, składać świadectwa i mówić ogólnie o Bogu. Czułem, że muszę przemówić. W czasie podróży statkiem modliłem się: „Panie, o czym mogę powiedzieć Ameryce?” Pan odpowiedział: „Ameryka chce słuchać o wszystkim prócz Jezusa. Ucz ich, że Jezus jest drogą, prawdą i życiem”.

Wiedziałem, że tego wieczoru mam pierwszą możliwość wykonania tego polecenia. Wyszedłem na środek koła. Wokół stały setki ludzi. Poczułem podniecenie znane każdemu chrześcijaninowi, który zaczyna świadczyć o Panu grupie nieznajomych. Nie bałem się, ale byłem pełen napięcia.

Na szczęście wtedy jeszcze miałem donośny głos. Słychać bowiem było rozmowy i śmiechy połączone z szyderstwami. Ale kiedy zacząłem mówić, nie czułem ich wrogości. Mówiłem prostymi słowami, podawałem czystą ewangelię, koncentrując się na największej prawdzie w historii: „Albowiem tak Bóg świat umiłował, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto w niego wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny” (Jan 3,16).

Nie wiem, czy ktokolwiek zdawał sobie sprawę z tego, że jestem obcokrajowcem, który dopiero co przyjechał do Ameryki. Mój angielski charakteryzował się silnym akcentem szkockim, a moja frazeologia nie była typowo amerykańska. Jednak moje letnie ubranie wyglądało podobnie do ich strojów, a mój sposób bycia nie różnił się bardzo od ich. Mimo to niektórzy reagowali jakby słyszeli takie słowa po raz pierwszy. Boża moc była nade mną i mimo że wieść o zbawieniu liczyła już około 2 tyś. lat, Duch Święty ożywił ją. Wkrótce uciszyły się rozmowy i śmiechy. W miarę jak zapadał zmierzch, na placu robiło się cicho. Setki ludzi ściśnięte były wokół małego koła wierzących.

– Nasz Pan jest Bogiem, który miłuje cały świat – mówiłem na zakończenie. – Nikt nie może Mu zarzucić, że tak nie jest. To Bóg, który zauważa każdego. Widzi i nas w tej chwili. Nie traktuj Go, jakby był tobie obcy. „Bóg posłał Syna swego jednorodzonego na świat, abyśmy przezeń żyli” – l Jan 4,9.

Tego wieczora bracia modlili się z wieloma osobami o przyjęcie zbawienia. Nie wiedziałem dokładnie, ile osób zareagowało na Boży głos. Byłem Bogu wdzięczny za okazaną łaskę.

Następnego dnia rano ktoś zapukał do moich drzwi.

– Telefon, bracie du Plessis, od pastora Browna z Glad Tidings Tabernacle.

Podszedłem do telefonu. Znałem Browna. Był w Stanach Zjednoczonych potężną osobą. W Zborach Bożych każdy, kto miał poparcie pastora Glad Tidings Tabernacle z 33 ulicy Manhatanu, miał poparcie całego ugrupowania.

– Czy brat du Plessis? – zapytał.

– Tak. Tu Dawid du Plessis – odpowiedziałem.

– Pisałem kiedyś do ciebie. Pisał także nasz wspólny przyjaciel Ernest Hooper, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Gdy wróciłem wczoraj wieczorem do domu, doniesiono mi, że wygłosiłeś wspaniałe kazanie na placu Waszyngtona.

– Rzeczywiście, wczoraj Pan nas pobłogosławił.

– Człowiek, który przybywa z innego kraju i ma na tyle pokory, by rozpocząć pracę w Nowym Jorku na rogu ulicy – to mój człowiek. Może usługiwać w Glad Tidings. Chcę, żebyś przyjechał do nas dziś po południu.

Wiedziałem, że sprawił to Pan. Sam otworzył przede mną drzwi.

– Czuje się zaszczycony, ale czy…?

– Dobrze – przerwał mi. – Oczekuję cię o wpół do drugiej. I tak zetknąłem się z Robertem Brownem. Miał 183 cm wzrostu, rude włosy, był szczupły, ale silnie zbudowany.

– Chcę, żebyś powiedział kazanie – powtórzył zaproszenie. – Jeśli będzie dobre, powtórzysz je dzisiaj wieczorem, a potem jeszcze porozmawiamy.

Gdy wchodziłem na podwyższenie, zauważyłem coś nowego. Ponad 1/3 z 1200 ludzi była czarna. Czarni i biali siedzieli razem. W Afryce było to nie do pomyślenia.

Wygłosiłem kazanie na temat podstawowych prawd ewangelicznych: „Głosimy Chrystusa i to ukrzyżowanego” – 1 Kor 2,2. Reakcja, szczególnie pastora, była entuzjastyczna. Dużymi krokami przemierzył raźno podwyższenie, objął mnie i wycisnął na moim policzku pocałunek.

– Ten człowiek musi pochodzić z najlepszego Kościoła zielonoświątkowego na świecie – powiedział do słuchaczy. – Nie wygłosiłby nigdy takiego kazania bez zdrowej, solidnej podstawy Pisma Świętego. Dlatego podaję ogłoszenie: dziś wieczorem kazanie wygłosi brat du Plessis.

Zdałem egzamin. Potem pastor powiedział:

– Po takim kazaniu powinna nastąpić właściwa reakcja. Wszyscy, którzy pragną zbawienia, niech przyjdą i uklękną po mojej prawej stronie. Ci, którzy chcą chrztu w Duchu Świętym – pośrodku.

Ku mojemu zaskoczeniu, zaczęli wychodzić dziesiątkami. Brown zwrócił się do mnie:

– Do kogo podchodzisz?

– Chorzy pójdą do nieba nawet ze zbolałym ciałem, ale ci nie pójdą tam z nie zbawionymi duszami. Od nich zacznę.

Odszedłem na bok i zacząłem modlić się z tymi, którzy szukali Pana. Wielu było wzruszonych. Nagle jakaś kobieta w drugim końcu Kościoła krzyknęła i upadła. Pastor podszedł do mnie.

– Ona choruje na epilepsję. Poszedłem tam szybko i zapytałem:

– Czy jest ona członkiem zboru?

– Nie – odpowiedział ktoś.

– A jest nawrócona?

– Nie, nie jest.

– Wygląda to na działanie wroga. Wyprostowałem się i powiedziałem spokojnie:

– W imię Jezusa rozkazuję ci z niej wyjść, w imię Jezusa Chrystusa. Krzyknęła przeraźliwie, skręciła się, a potem wszystko ustało. Wiedziałem, że diabeł ją opuścił.

– Bracie Brown – powiedziałem. – Jest ich więcej, wyszedł tylko jeden. Zaczekałem chwilę. Znowu się poruszyła.

– Szatanie – powiedziałem – rozkazuję ci wyjść w imię Jezusa Chrystusa. Znów wrzask, podniosła głowę i upadła.

– Jeszcze nie odnieśliśmy pełnego zwycięstwa. Jest ich więcej. Po raz trzeci rozkazałem duchom nieczystym, by wyszły. Wtedy kobieta szybko usiadła i uśmiechnęła się.

– Odnieśliśmy zwycięstwo – powiedziałem widząc, że została całkowicie uwolniona.

Żałowałem później, że to wszystko stało się w mojej obecności. Rozeszła się wieść, iż specjalizuję się w wyganianiu demonów, a to oczywiście nie była moja służba. Tamta kobieta nie była wierząca. Potrzebowała uwolnienia. Potem przyjęła zbawienie i została uzdrowiona.

Tego wieczoru modliliśmy się jeszcze za wiele osób, a potem przeprowadziłem następne nabożeństwo równie błogosławione, choć odmienne. W rezultacie, po przeżyciach tego dnia, pastor Brown otworzył przede mną wiele drzwi, polecając mnie między innymi jako kaznodzieję na największe spotkanie Zborów Bożych w Maranatha Camp Green Lane w Pensylwanii. Pan kierował każdym moim krokiem.

Z pomocą pastora z Brooklynu Henry i ja kupiliśmy nowego czarnego Dodge'a za tysiąc dolarów i pojechaliśmy na południe. Konferenga w Memphis miała odbyć się pod koniec lata. Mogliśmy wyruszyć tam zatrzymując się po drodze tak często, jak tylko było można. Dojechaliśmy na południe na początku jesieni. Szybko nauczyliśmy się jeździć prawą stroną szosy. Pojechaliśmy do Maranatha Camp. Zostaliśmy tam dobrze przyjęci, spotkaliśmy wiele osób i nasz kalendarz zapełnił się planami nabożeństw na wiele miesięcy. Przez następne siedem miesięcy Henry i ja byliśmy cały czas zajęci, jeżdżąc po 38 stanach, po Meksyku i Kanadzie. Wszystko odbywało się bez oficjalnej pomocy ze strony władz ugrupowań, mimo że byłem w Stanach Zjednoczonych pod auspicjami Zborów Bożych.

Jedna z propozycji podróży pojawiła się w czasie konferencji w Potomac w pobliżu Waszyngtonu, gdzie składałem świadectwo w czasie wieczoru ewangelizacyjnego. Opowiedziałem historię o ośle i do końca wizyty miałem zapewnioną opinię. Historia ta poprzedzała mnie wszędzie, dokąd się udawałem. „Jest Bożym osłem – mówili – przynoszącym Ameryce Jezusa”.

Inne pamiętne chwile przeżywałem w górach Zachodniej Wirginii, w tej części kraju, która ma dla mnie szczególne znaczenie. W małej społeczności górników był tam obóz. Radzono mi, bym tam nie jechał, że ludzie tam są biedni i kolekta będzie mała. Ale Henry i ja nie posłuchaliśmy.

– Nie przyjechaliśmy tutaj, by się bogacić, ale by zobaczyć wszystko, także miasto górników.

Pojechaliśmy do Mount Hope. Mówiłem kazania rano, po południu i wieczorem, znów o prawdzie: „Jezus Chrystus wczoraj, dzisiaj, ten sam i na wieki” (Hebr 13,8). Henry prowadził śpiew i złożył świadectwo. Kolekta okazała się większa niż gdziekolwiek dotąd, ale najważniejszym było, że Pan błogosławił tam swoje Królestwo.

Wyruszyliśmy do Memphis. W straszliwym upale smażyliśmy się w samochodzie. Udało się nam znaleźć hotel z klimatyzacją, ale sala konferencyjna nie była chłodzona. W końcu sierpnia może być naprawdę gorąco, szczególnie jeśli 6 tyś. osób zbierze się na zielonoświątkowe nabożeństwo.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, lista przemawiających na konferencji była już zamknięta. Zjawiło się wiele osób spoza USA, misjonarze z całego świata, przedstawiciele Kanady, Wielkiej Brytanii. I dodatkowo ja – z Afryki Południowej.

Pan dał mi w Memphis następną lekcję. Podszedł do mnie pewien brat i powiedział:

– Bracie du Plessis, mam przemawiać w sobotę, a ty w poniedziałek. Otrzymałem zaproszenie na weekend do bogatego zboru, a przy wydatkach na konferencję potrzebuję teraz pieniędzy. Czy nie zamieniłbyś się ze mną?

Powiedziałem, że nie mam nic przeciwko temu, jeśli tylko organizatorzy się zgodzą. Gdy moi przyjaciele usłyszeli o tym, byli rozgniewani.

– Co ty robisz? Nie wiesz, że w poniedziałek będzie największe nabożeństwo? Tego dnia mają być wybory. Zbierze się olbrzymi tłum. A w sobotę ludzie wyjadą na zwiedzanie.

Wzruszyłem tylko ramionami. Dałem już słowo.

W piątek wieczorem zmieniono program. Ogłoszono, że w tym roku wybory odbędą się w sobotę. Moi przyjaciele pytali mnie ze zdziwieniem:

– Dawidzie, wiedziałeś o zmianie?

– Nie.

Znów tylko wzruszyłem ramionami. Dziękowałem Panu, że błogosławił moją gotowość podporządkowania się.

Kiedy wyszedłem na podwyższenie, spotkał mnie tam E.S.Williams, super–intendent.

– Słyszałem, że na konferencji w Potomac opowiedziałeś historię, która wszystkich poruszyła. Czy mógłbyś ją powtórzyć?

– Nie przyjechałem tu mówić o sobie – zaprotestowałem. – Przyjechałem, by powiedzieć kazanie i przekazać pozdrowienia z Afryki Południowej.

– Powiedz też świadectwo. Damy ci dodatkowo 15 min.

Mając więc do dyspozycji godzinę zamiast zwykłych 15 min., opowiedziałem historię o ośle. I znów ludzie byli poruszeni. Moje słowa o panowaniu Chrystusa dotarły do ich serc.

Na konferencji Pan poczynił następujące przygotowania do mojej późniejszej służby na całym świecie. Już na początku spotkania zaczęto rozważać możliwość zorganizowania światowej konferencji przywódców w roku 1939 w Londynie lub innym mieście europejskim. Pomysł, który zrodził się w Memphis, spodobał się wielu ludziom.

W czasie rozmów Donald Gee powiedział:

– Myślę, że byłoby wspaniale, gdyby nasz młody brat Dawid, który utrzymuje kontakty z wieloma ruchami zielonoświątkowymi na świecie, podjął się organizacji tej konferencji jako sekretarz.

Nie spodziewałem się takiej propozycji, ale zyskała ona powszechne poparcie. Londyn wydawał się najodpowiedniejszy, choć nie ustalono żadnych dat. Sprawa pozostała otwarta, co okazało się dobre ze względu na rozwój sytuacji na świecie. Wdzięczny byłem braciom za okazane mi zaufanie.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl