Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow IX. POKUSA

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
IX. POKUSA PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Opowiadając o początkach naszego wspólnego życia z Anną ominąłem ważne wydarzenia z lat 1920 – 1927. Teraz chciałbym do nich powrócić, zanim zapędzę się zbyt daleko.

Mój staż w centrali Misji Wiary Apostolskiej był czymś wspaniałym. W drukarniach panuje specyficzny zapach, który uwielbiam. Jest to przede wszystkim woń farby drukarskiej, zmieszana z zapachem smarów i papieru. Ta mieszanina zapachów – zdawać by się mogło – zawiera w sobie życie; życie zawarte jest w słowach wypełniających książki, gazety i broszury, nad którymi pracują drukarze. Słowa te mają przetrwać ludzi, którzy je zapisywali. Zawsze wydawało mi się czymś bardzo właściwym, że jako pierwszą książkę wydrukowano właśnie Biblię, Boże Słowo.

W Johannesburgu pracowałem tylko w drukarni. Czasami zaglądałem do działu wydawniczego zafascynowany publikacjami, ale miałem nauczyć się drukarstwa. Na razie stawiałem w tym pierwsze kroki, byłem początkujący.

Po kilku miesiącach jeden ze starszych braci (wszyscy byli tam wierzący) poprosił mnie na prywatną rozmowę w czasie przerwy na lunch.

– Dawidzie – rozpoczął. – Nie wątpię, że Pan powołał cię do służby, ale myślę, że nie do tego, co teraz robisz.

Znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Czułem wewnętrznie, że ma rację, ale nie chciałem się do tego przyznać.

– Nie pasujesz tutaj – ciągnął. – Jesteś zbyt młody i nie masz wykształcenia, by awansować. Dobrze byłoby, gdybyś poszedł do działu wydawniczego, ale nie skończyłeś żadnej szkoły.

W oczach wielu ludzi dzięki moim osiągnięciom w szkole średniej uchodziłem za geniusza. Nie przywykłem do tego, by ktoś mówił mi, że nie mam odpowiedniego wykształcenia. Bardzo szanowałem tego starszego człowieka, ale moje uczucia zostały zranione, znalazłem się w rozterce i łatwo dało się to zauważyć.

– Musisz się dalej uczyć – powiedział. – Byłoby dobrze, gdybyś wrócił do szkoły.

Powiedziałem, że pomyślę o tym. Wiedziałem, że ma rację. Byłem zdolny i potrzebowałem dalszej nauki, przyswojenia ludzkiej wiedzy, by przygotować się do dalszej pracy dla Pana. Tego popołudnia modliłem się w drukarni: „Panie, byłem pewien, że mnie powołałeś, a teraz ten brat chce, bym wrócił do szkoły”.

Wtedy Pan przemówił do mnie w bardzo wyraźny sposób: „Powołałem cię, ale cię jeszcze nie posłałem. Idź i przygotuj się”. Co to znaczy? Pan powtórzył: „Powołałem cię, ale cię nie posłałem”.

– Drogi Panie – modliłem się. – Nie wiedziałem o tym.

W moich myślach Pan mi wytłumaczył: „Nie pamiętasz? Powołałem uczniów, ale posłałem ich dopiero po trzech latach od chwili powołania. Przez trzy lata przygotowywałem ich. Używałem ich i posyłałem do mniejszych zadań. To było przygotowanie. A ty chcesz pracować dla mnie na pełny etat”.

– W takim razie, Panie – odpowiedziałem w duchu – nie pozostaje mi nic innego jak tylko dalej się uczyć.

– Tak – brzmiała natychmiastowa odpowiedź.

Skończyłem dwa lata college'u, zdobyłem wykształcenie ogólne w Ladybrand. Nastąpiła wtedy kolejna poważna scysja z moim ojcem. Jego reakcja była klasycznym przykładem na to, jakiego posłuszeństwa wymagał od nas w swoim rozumieniu dyscypliny.

– Co będziesz robić w przyszłym roku? – zapytał mnie, gdy skończyłem szkołę.

– Idę na uniwersytet – odpowiedziałem. Chciałem zdawać na Uniwersytet Grey w Bloemfontein, który później zyskał nazwę Uniwersytetu w Oranii. Ojciec popatrzył na mnie surowo.

– Nie chcę, żebyś szedł na studia. Zapadła długa chwila milczenia.

– Tato, ja muszę.

– Jeśli musisz, to natychmiast opuść ten dom. Dzisiaj. Był zdecydowany. Ja też. W kuchni spotkałem matkę.

– Co mam robić? – spytałem.

– Synu – odrzekła miękko, – On nigdy się nie zgodzi. Lepiej idź. Czuję, że powinieneś przygotowywać się do pracy dla Pana, ale musisz zrozumieć. Twój ojciec szczerze wierzy, że edukacja nie ma znaczenia w służbie dla Pana. Jest przeciwny kształceniu się. Widział, jak zniszczyło to wielu młodych, którzy mogliby służyć Panu. Lepiej odejdź.

W owym czasie mój ojciec miał legitymację świeckiego kaznodziei Misji Wiary Apostolskiej. Chlubił się tym, ale niedługo po tym zdarzeniu zwrócił ją zborowi ze słowami:

– Biblia powiada, że usługujący musi umieć zarządzać swoim domem. Mój najstarszy syn nie posłuchał mnie, nie potrafiłem go zmusić, wiec nie mogę być kaznodzieją.

Oddał legitymację. Jego syn okazał się większym osłem niż się tego spodziewał.

Zatarg skończył się pojednaniem dwa lata później w Johannesburgu, gdzie pracowałem na kolei. Wysłałem ojcu bilet na konferencję Misji Wiary Apostolskiej, a on go przyjął. Spotkaliśmy się na konferencji i wszelkie lody puściły. Ojciec przekonał się, że moje wykształcenie uniwersyteckie nie tylko nie przygasiło mojej miłości do Jezusa, ale wręcz pomogło mi w rozwoju jako kaznodziei. W ciągu tych kilku dni zmienił swoją opinię słuchając moich kazań. Znów byliśmy bliskimi przyjaciółmi.

Na Uniwersytecie Grey dowiedziałem się, że mogę uzyskać specjalne ulgi, jeśli zorganizuję swe studia zgodnie z zaleceniami mojego opiekuna. Zapewniono mi pracę nauczyciela po ukończeniu studiów i dlatego uważano, że warto zaryzykować. Ale w tym czasie popadłem w poważne długi.

Byłem pierwszym zielonoświątkowcem w Afryce Południowej, który miał zdobyć tak wysokie wykształcenie, i oczywiście otworzyły się przede mną szerokie możliwości. „Chłopiec–kaznodzieja” zmienił się w „płonącą głownię”.

Prawie dwa lata później, w czasie miesięcznych ferii zimowych na przełomie czerwca i lipca, przyjąłem zaproszenie od pewnego pastora, aby usłużyć w Durban na wybrzeżu wschodnim. Była to dla mnie miła okazja spędzenia ferii w pięknym kurorcie, gdzie dzięki ciepłym prądom oceanicznym, zima przypominała lato.

Podczas tych ferii wiele się wydarzyło. Po pierwsze i najważniejsze: Pan rozpoczął tam przebudzenie. Po drugie, odkryłem, że nie uda mi się zdobyć już więcej pieniędzy na studia. Nie mogłem już pożyczać, fundusze się skończyły. Nie mogłem wrócić na uniwersytet. Skończyłem już naukę, brakowało mi tylko tytułu. „Nie ma się co martwić – myślałem. – Masz wykształcenie. Stopień nie jest tak ważny. Poza tym tutaj trwa przebudzenie, jesteś potrzebny”.

Po feriach nie wróciłem już na studia i pracowałem przy przebudzeniu, wykorzystując znajomość dwóch języków, wygłaszając kazania, tłumacząc pastora, posługując się angielskim lub afrykańskim, holenderskim, w zależności od potrzeb. Ale ciągle brakowało mi pieniędzy. Długi w szkole były wysokie. Wtedy rozpocząłem pracę na kolei, skąd zostałem przeniesiony do Centrali Inżynierii Mechanicznej w Pretorii, gdzie zetknąłem się z pracą w Górnej Izbie i poznałem Annę. A potem nastąpiło to przełomowe wydarzenie, o którym wspomniałem wcześniej.

Kuszenie Dawida–osła zaczęło się krystalizować, gdy uczyłem się i wzrastałem w służbie w Górnej Izbie w Pretorii. Był to klasyczny przykład podatności młodego człowieka na pochlebstwo, ale rzecz dotyczyła też prawdy ogólniejszej – Kościół nie potrafił służyć narodom z właściwą energią.

W gorący sobotni wieczór prowadziłem nabożeństwo na świeżym powietrzu na placu kościelnym w centrum miasta. Towarzyszyło mi 6 osób ze zboru. Mieliśmy przenośne organy i głośnym, entuzjastycznym śpiewem zwabiliśmy sporo ludzi. Był gorący, rozleniwiający wieczór i przechodnie z zadowoleniem powitali odmianę.

Zacząłem przemawiać w środku kręgu, jaki utworzyli ludzie, i jak zwykle przeszedłem od razu do zwiastowania ewangelii. Rozgrzewałem się coraz bardziej, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją jednemu z braci. Po kilku minutach podwinąłem rękawy koszuli. Byłem naprawdę rozgrzany, prawdziwa „płonąca głownia”. Potem chwyciłem jedno z krzeseł przygotowanych dla kobiet i stanąłem na nim. Mój głos rozbrzmiewał na całym placu. Zebrał się olbrzymi tłum, przysłano dodatkowych policjantów, by kierowali ruchem. Pan poruszył ludzi wieścią o zbawieniu w niezwykły sposób. Naprawdę słuchali mnie, słuchali Ducha Świętego. Wiele osób przyjęło na miejscu Jezusa Chrystusa. Działy się niezwykłe sceny, nawet jak na nasze nabożeństwa uliczne.

W połowie następnego tygodnia jakiś nieznajomy odszukał mnie w kościele prosząc o rozmowę na osobności. Był to dobrze zbudowany ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, o miłej, choć poważnej twarzy. Kiedy zostaliśmy sami, zwrócił się do mnie:

– Pan wie, drogi przyjacielu, że może pan uczynić wiele dla kraju? Obserwowałem pana ostatniej soboty na placu kościelnym. Pan jest urodzonym mówcą, pan porusza ludzi.

Oczywiście, czułem się połechtany.

– Dziękuję – odpowiedziałem, nadal nie wiedząc, kim jest. Moje zaciekawienie stało się widoczne.

– Reprezentuję partię narodową, rządową grupę premiera Hertzoga, i przyszedłem powiedzieć, że potrzebujemy pana. Kraj pana potrzebuje. Byłem zaskoczony.

– Pan jest z partii politycznej? – przerwałem mu.

– Tak – odpowiedział. – Jestem sekretarzem.

– I jest pan mną zainteresowany? – byłem podekscytowany. Nigdy o czymś takim nie myślałem.

– Może pan wiele uczynić dla naszego kraju – powtórzył. – Ale nie przez kościół, w którym pan pracuje. Musi pan zacząć pracę u nas. Mianujemy pana zastępcą sekretarza i będzie pan prowadził zebrania w całym kraju.

Dalej przedstawił to w bardzo kuszący sposób. Będę służył Bogu i krajowi. Przez pracę polityczną przyprowadzę do Boga cały naród. Brzmiało to wspaniale. Dostanę pensję i pokrycie wszelkich kosztów.

Powiedziałem, że potrzebuję czasu, aby to przemyśleć, i rozstaliśmy się. W ciągu paru minut otworzyło się przede mną nowe życie.

Jedna tylko rzecz utkwiła mi w pamięci dręcząc mnie, mimo że zachwycony byłem propozycją. Nie wspomniał nic o tym, co mówiłem do ludzi na placu kościelnym. Powiedział tylko, że robiłem to dobrze. Treść była nieważna.

O ofercie porozmawiałem najpierw z panią Hertzog. Spotkawszy mnie w Górnej Izbie, wysłuchała mojej opowieści o wizycie nieznajomego. Gdy skończyłem, w jej oczach błyszczały łzy. Patrzyła na mnie.

– Nie wolno ci mieszać się do polityki. Posiadasz perłę wielkiej wartości. Wiesz, co Bóg uczynił dla ciebie. Nie rezygnuj z tego.

Wydawała się bliska płaczu, ale jej głos brzmiał stanowczo.

– Nie znasz goryczy i nienawiści, która się z tym wiąże. Nie będziesz w stanie się temu oprzeć, zwłaszcza, gdy zostaniesz jednym z przywódców. Szybko wypchną cię do parlamentu, a potem do innych rzeczy.

Na koniec rozstrzygnęła kwestię:

– Powiedziałeś nam, że twoi rodzice poświęcili cię Panu. Należysz więc do Niego czy nie?

Następnego dnia odmówiłem. Pierwsza faza pokuszenia minęła.

Gdy Anna i ja rozpoczęliśmy stałą służbę, powierzono mojej opiece obszar, który był duchowo martwy. Mieszkaliśmy w De Ar, które było węzłem kolejowym w północnej części Cape. Panująca tu duchowa depresja większa była nawet od trudności ekonomicznych.

– To jest chyba przedsionek piekła – stwierdziła Anna.

Ale Pan panował nad sytuacją. Kiedy posługiwałem kilku osobom z kolei, ofiarowano mi darmowy przejazd raz w miesiącu w czterech kierunkach. Jechałem więc do małego miasteczka na południu przeprowadzając tam kilka nabożeństw, zatrzymując się po drodze, by odwiedzić różnych ludzi. Następnym razem udawałem się w kierunku Afryki Zachodniej i pracowałem w tamtej okolicy. Potem jechałem na północ i tak dalej.

Byłem jedynym pełnoetatowym kaznodzieją w tamtej okolicy i dzięki kolejom pracowałem regularnie. Dzisiaj niemal w każdym mieście i wiosce jest zbór i pastor.

Potem rozwinąłem dalszą pracę. Zacząłem pisać listy z wiadomościami i wysyłałem je do wszystkich, których spotykałem. Tak powstała sieć współpracowników i praca kwitła.

W 1930 r. Anna i ja zostaliśmy przeniesieni do bardziej zamożnej i rozwiniętej części Oranii. Osiedliliśmy się w mieście Betlejem w pobliżu gór Drakensberg rozciągających się od kraju Basuto do Oranii. Zostałem sekretarzem rady i coraz częściej angażowałem się w pracę w Johannesburgu.

Jeden z poważnych kroków naprzód miał miejsce podczas kolejnych konferencji w Johannesburgu. Dyskutowano nad stanem oficjalnej gazety misyjnej „Pocieszyciel i Posłaniec”, której wydawanie rozpoczęto w 1920 r. Gazeta znajdowała się w opłakanym stanie finansowym, od sześciu miesięcy nie wydano ani jednego numeru. Co będzie z czasopismem?

– Jeżeli powierzycie mi papier i pozwolicie drukować tam, gdzie mieszkam, zamiast w Johannesburgu, to sprawię, że czasopismo zarobi na siebie. Wiem, co należy zrobić.

Po wysłuchaniu mnie powierzono mi stanowisko redaktora i zezwolono na przeniesienie gazety do Betlejem. Istniała jednak poważna przeszkoda. Miałem podlegać komisji złożonej z 21 członków.

Na szczęście przewodniczącym był przełożony ruchu, Both Opperman, ten, który udzielał ślubu Annie i mnie. Przy naszym pierwszym spotkaniu spytał:

– No jak, Dawidzie? Co planujesz?

Przedstawiłem swój plan przekazania papieru do dobrej zawodowej drukarni w Betlejem, by w ten sposób uniknąć wydatków na eksploatację naszego drogiego sprzętu. Sam będę pracował w drukarni, wykonując wiele prac i nadzorując drukarzy. Natychmiast wyślę zawiadomienie o powstaniu gazety do zborów z prośbą o opłacenie z góry tylu egzemplarzy, ile potrzebują; sprzedam je z niewielkim zyskiem. W ten sposób zdobędę fundusze na zapłacenie nakładu zanim zostanie wydrukowany. Gazeta będzie dwujęzyczna: afrykański (holenderski) i angielski. Niektóre artykuły w jednym języku, inne w drugim, część sprawozdań w obu.

Komisja była pod wrażeniem mojego planu. Brat Opperman sprawił, że plan zaakceptowano.

– Od tej chwili będziemy tylko patrzeć na to, co robi. Jeśli będzie w czymś potrzebował pomocy albo jeśli coś nie wyjdzie, wtedy się zbierzemy. A na razie jest to nasze ostatnie spotkanie.

Nigdy więcej komisja się nie zebrała, a gazeta kwitnie i do dziś ukazuje się regularnie.

Kryzys, jaki dotknął cały świat w latach trzydziestych, Afryka Południowa odczuła boleśnie. Przedsiębiorstwa znalazły się w stagnacji; ludzie nie mieli pracy. Kościół nie wypłacał mi pensji od sześciu miesięcy. Nasze najważniejsze potrzeby były zaspokojone, ale wszystko inne otrzymywaliśmy dzięki wierze.

Pewnego dnia wszedłem do drukarni, gdzie pracowano nad następnym numerem gazety kościelnej. Kierownik, który pił zbyt dużo nawet wtedy, gdy czasy były dobre, spotkał mnie przy drzwiach.

– Wiesz, że to miejsce pójdzie wkrótce pod młotek? – zapytał ponuro.

– Co mówisz?

– Wszystko bankrutuje – wybuchnął. W tym momencie „wszystko” oznaczało drukarnię i „Ekspres Betlejemski”, jedyną gazetę we wschodniej części wolnego stanu.

– Drukarnia i gazeta też? – spytałem. „A co z naszym czasopismem?” – pomyślałem. Od tej drukarni zależało jej powodzenie.

– Wydawca kupił to myśląc, że nabywa kopalnię złota – wytłumaczył – ale teraz kryzys wszystkich wykończy. Spojrzał na mnie.

– Ale to nie to – powiedział ze złością. – To nie kryzys. To złe zarządzanie. Właściciel nie zna się na publikowaniu. A ja, młody człowiek, gdybym miał pańskie zdolności i wiedzę, kupiłbym to miejsce. Można je nabyć za trzy tysiące funtów.

Odszedłem na bok, by się pomodlić: „Panie, co zrobię, jeśli zamkną to miejsce? W okolicy na ma żadnej drukarni”. Zza rogu wyszedł Norman Ellenbe, pracownik, który prowadził wiele interesów i dobrze mu się powodziło.

– Cześć, Norman – powiedziałem. – Czy wiesz, że bankrutujemy?

– Nie – odpowiedział. – To byłaby tragedia dla miasta.

– Wiesz, mogę to kupić – powiedziałem obojętnie.

– No to dlaczego tego nie robisz?

– Mój drogi, czy wiesz, że Kościół przestał wypłacać mi pensję? Wszystko, co posiadam, to dom. Resztę otrzymuję dzięki wierze. Jak mogę to kupić?

– Po prostu – powiedział rozpromieniony – załóż spółkę i sprzedaj udziały.

– Nie wiem, jak to zrobić.

– Ale ja wiem – powiedział szybko – i pomogę ci. Biorę 100 akcji po funcie.

– Mówisz serio?

– Całkowicie. Teraz zobaczymy, ile udziałów uda ci się sprzedać. Wszedłem do biura i powiedziałem kierownikowi, co zamierzam zrobić.

– Jeśli nie żartujesz, to biorę 100 akcji – powiedział.

Zanim skończyłem, wszyscy pracownicy, a było ich dziesięciu, wzięli po 100 akcji – pod warunkiem, że ja zostanę dyrektorem. Miałem już 1100 funtów. Potrzebowałem jeszcze 1900.

Nie bardzo wiedząc dlaczego, usiadłem w biurze i obserwowałem wchodzących i wychodzących klientów. Wszedł jeden z najbogatszych ludzi w okolicy – pan Sugden, który niedawno sprzedał mleczarnię. Podszedłem do niego.

– Panie Sugden, ta gazeta i warsztaty mają wkrótce przestać istnieć i myślę,

że pan się ze mną zgodzi, że dla miasta byłoby to źle.

– Tak? – zapytał.

– Jestem zainteresowany przejęciem tego – wyjaśniłem i przedstawiłem mu mój plan.

– Pan jest kaznodzieją, co? Chyba mi się pan podoba. Powiem panu coś: daję 500 funtów i moja żona też 500.

Następnie wszedł były burmistrz Betlejem, nasz kontrahent. Opowiedziałem mu swoją historię i otrzymałem tysiąc funtów.

Po kilku tygodniach byłem już dyrektorem spółki i wydawcą gazety. Nabyłem obiekt za 1/3 jego wartości, ale z poważnymi zadłużeniami. Znów miałem pensję. Perspektywy na przyszłość były zachęcające.

Zacząłem dosłownie mieszkać w biurze. Wszyscy spędzaliśmy tam długie godziny. Teraz wszystko należało do nas. Jednym z pierwszych posunięć było skorzystanie z doświadczeń w wydawaniu gazety kościelnej: przeszliśmy na publikacje dwujęzyczne. 70% farmerów to byli Holendrzy. Dlaczego mieli czytać angielską gazetę? Wkrótce nakład podwoił się i potroił, co oczywiście zwiększyło dochody. Szybko odnieśliśmy wielki sukces. Po sześciu miesiącach wyszliśmy z długów. Kryzys ustępował.

W tym czasie sam zajmowałem się pisaniem reportaży, dlatego uczestniczyłem w spotkaniach rady miejskiej, rady pedagogicznej, opisywałem wydarzenia polityczne, działalność Izby Handlowej, dosłownie wszystko. Jednocześnie pracowałem w kościele, rozpocząłem zajęcia w Szkole Biblijnej, gdzie wykładałem od 5 do 7 rano.

Stałem się jednym z najbardziej znanych ludzi w mieście. Ciężka praca służyła mi – zdawało się – dobrze. Przez rok mi się udawało.

Nastąpiło uroczyste oddanie nowego ratusza. Tego dnia zjawiły się wszystkie ważne osobistości. Na początku zostałem przedstawiony jako przedstawiciel Izby Handlowej i mówiłem o stanie handlu w naszym mieście. Piętnaście minut później zaanonsowano mnie jako pastora Kościoła apostolskiego i mówiłem o problemach duchowych. To zdarzenie spowodowało wiele zmian. Dyrektorzy drukarni i wydawcy gazet przyszli do mojego biura.

– Udało się panu wspaniale – powiedział jeden z nich. – Myślę, że nadszedł czas na coś większego. Chcielibyśmy się rozwijać, zakupić nowe maszyny, zwiększyć nakłady. Chcemy kupić panu samochód i podnieść pensję. Najwyższy czas, żeby otrzymał pan procent od dochodów. Darzymy pana zaufaniem. Brzmiało to tak pięknie, że nie wierzyłem, by mogło być prawdziwe.

– Ale – powiedział inny dyrektor – musi pan poświęcić na to swój czas. Musi pan zrezygnować z pracy w Kościele. Nie może pan występować jednocześnie jako człowiek interesu i kaznodzieja. Jest pan na najlepszej drodze do zostania mężem stanu.

Rozmawiałem w domu z moją żoną. Anna nigdy nie odwiedziła mnie w biurze.

– Wygląda na to, że albo muszę przyjąć tę propozycję, albo zrezygnować i opuścić miasto.

Po raz pierwszy w życiu mieliśmy wszystkie wygody. Anna długo milczała.

– Zawsze pamiętam o tym, że jesteś Bożym osłem. To moja ulubiona historia o tobie. Jeśli jesteś Bożym osłem, to czy nie sądzisz, że odszedłeś już i tak za daleko?

Spojrzałem na nią, nieco urażony, ale ona mówiła dalej:

– Nie wiesz o tym, ale oni już do mnie przychodzili porozmawiać o twoim życiu. Chcą cię najpierw wybrać do Rady Pedagogicznej, potem do Rady Miejskiej, a potem do parlamentu. Wszystko zaplanowali.

Wiedziałem, że ma rację.

– Nie pamiętasz, jak siostra Hertzog błagała cię, żebyś nie mieszał się do polityki?

Pamiętałem jej ostrzeżenia bardzo dokładnie.

– Dawidzie, Pan cię powołał. Jesteś Dawidem–osłem, Bożym osłem. Nie sądzę, żeby to wszystko pochodziło od Boga.

– Ale powiedz mi: chcesz wrócić do życia wiarą i do cierpień?

– Wolę cierpieć z oddanym mężem biedakiem niż żyć z bogaczem, któremu nie mogę ufać. A jeśli Bóg zawiedzie się na tobie, jak ja będę mogła ci ufać? Jej oczy były pełne łez.

– Dobrze, kochanie – powiedziałem miękko – pójdziemy razem.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl