Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow VII. ŚLUB

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
VII. ŚLUB PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Gdy zbliżały się moje 21 urodziny, stwierdziłem, że najwyższy czas podjąć pracę zarobkową, nie przerywając służby w ruchu zielonoświątkowym. Pojechałem do Pretorii jako urzędnik do spraw korespondencji w biurze głównym Oddziału Inżynieryjnego Kolei Południowoafrykańskich.

W 1925 i 26 r. Pretorię – stolicę administracyjną Pd. Afryki – zamieszkiwało 120 tyś. mieszkańców, w tym 3/4 Europejczyków. Było to miasto czyste, ładnie zaprojektowane w nowoczesnym układzie blokowym. Wywierało na mnie, kaznodziei z Ladybrand, wielkie wrażenie.

Jednym z moich pierwszych zadań było, rzecz jasna, znalezienie pracy w Misji Wiary Apostolskiej. Nie trwało to długo. I tutaj zielonoświątkowcy zostali obdarzeni przez inne denominacje mianem fałszywych proroków. Moje kroki skierowałem do Wieczernika – kompleksu kilku pomieszczeń usytuowanych w centrum miasta w budynku na piętrze nad drogerią. Jedną przecznicę dalej znajdował się budynek Poczty Głównej, a z drugiej strony wielka centralna świątynia Holenderskiego Kościoła Reformowanego.

Wspaniały był to widok w niedzielę rano – tłumy wychodzące z obu kościołów i mieszające się na ulicy: miejscy i rządowi dygnitarze, ważne osobistości z jednej strony i biedni, wywołujący oburzenie „apostolicy”, jak nas nazywano, z drugiej.

Mając doświadczenie nabyte we wczesnej młodości, wkrótce stałem się odpowiedzialny za poważną pracę w Górnej Izbie. Pan przygotowywał mnie do pracy w przyszłości. Pastor J.M. Francis, podobnie jak ja, pracował zawodowo i w wolnym czasie służył zborowi. Dlatego potrzebował pomocy i w końcu zaproponował mi, bym został jego asystentem. Dzieliliśmy się obowiązkami, pracując na zmianę. To był początek mojej służby pastorskiej. „Gdzie można mieć lepszy początek niż w Górnej Izbie?” – myślałem.

Najsłynniejszym członkiem małego zboru zielonoświątkowego w sercu południowoafrykańskiej stolicy była żona premiera rządu, generała J.B.M. Hertzoga. Ciekawy był to widok zarówno dla nas, jak i dla sąsiadów, gdy pani Hertzog przyjeżdżała długim czarnym Cadillakiem i wchodziła po schodach na nabożeństwo u zielonoświątkowców. Dla wielu było to skandaliczne, dla nas wspaniałe. Bóg naprawdę nie ma względu na osoby.

Pani Hertzog, która otrzymała chrzest w Duchu Świętym w Bloemfontein, stolicy Oranii, gdzie jej mąż był przywódcą partii narodowej zanim został premierem, przychodziła na nabożeństwa regularnie, prócz niedziel, gdy w Kościele reformowanym odbywała się komunia. Jej mąż zgodził się uczestniczyć tego dnia w nabożeństwie i jego żona zawsze mu towarzyszyła. Resztę czasu spędzała z nami.

Ale Kościół reformowany omal nie utracił premiera jako komunikanta. On i jego żona uczestniczyli w nabożeństwie komunijnym, gdy jeden ze starszych podszedł do niego.

– Panie premierze – rzekł z całym należnym szacunkiem – pańska żona nie będzie mogła uczestniczyć z nami w komunii, bo jest apostoliczką.

Starszy pan omal nie wybuchnął, gotów natychmiast opuścić kościół.

Ostatni raz tutaj przyszedłem – powiedział dostatecznie głośno, by usłyszano go w sąsiednich ławkach. Ale jego żona, prawdziwie pokorna, łagodnie chwyciła go za rękę i uciszyła go. Z całej mocy przekonywała go, by nie porzucał Kościoła. Pomimo gniewu, na jej prośbę pozostał tam do końca swojego życia.

Stanął też po jej stronie w czasie następnej sprawy, która rozeszła się szerszym echem. Chodziło o chrzest wodny pani Hertzog.

Po rozmowie z generałem, pani Hertzog uzyskała jego zgodę na chrzest przez zanurzenie, chociaż była to praktyka sprzeczna z doktryną Kościoła reformowanego. Niespodziewanie rozpętała się burza.

W Bloemfontein Misja Wiary Apostolskiej budowała nowy Kościół. Baptysterium zbudowano na samym początku i pani Hertzog poprosiła o cichą, prywatną uroczystość chrztu, jeszcze przed otwarciem zboru. Przygotowano nabożeństwo i zaproszono kilka osób. Ale ktoś zapomniał zamknąć drzwi wejściowe i ciekawski przechodzień w tajemnicy podążył za nimi. Ku swojemu zdumieniu zobaczył żonę premiera rządu przyjmującą chrzest w kościele zielonoświątkowym.

Na nieszczęście przechodzień okazał się wydawcą czasopisma i przywódcą partii narodowej. Jego gazeta opublikowała sensacyjną wiadomość i w ciągu jednego dnia cały kraj dowiedział się o chrzcie pani Hertzog. Do biura premiera zaczęły napływać listy z wyrazami oburzenia i potępienia. Pani Hertzog bardzo się przejęła ze względu na męża.

Natychmiast udała się do niego.

– Spójrz na to – powiedziała trzymając kilka gazet. Pan Hertzog wiedział już o tym, co się działo.

– Przykro mi – ciągnęła. – Nie chciałam przysporzyć ci kłopotów. Byliśmy pewni, że jest to uroczystość w małym, zamkniętym gronie, ale jeden z twoich ludzi dostał się do środka i oto są rezultaty.

Premier bez zwłoki podyktował list do wszystkich współpracowników i do głównych gazet. Nie tłumaczył się ani nie wyrażał skruchy. W liście wydrukowanym w gazetach wyraził wdzięczność swojej wspaniałej żonie, opisał jej oddanie Bogu i stwierdził z naciskiem, że jej praktyki religijne są sprawą osobistą, do której nie należy się wtrącać. Po dwóch dniach sensacja ucichła, a pani Hertzog była członkiem zboru zielonoświątkowego – ochrzczona w wodzie i w Duchu Świętym.

Jeszcze jednej rzeczy nauczyłem się na całe życie od pani Hertzog.

Pewnej niedzieli usługiwałem i zaproponowałem modlitwę za wszystkich, którzy wyjdą do przodu. Wyszło wiele osób, między innymi i pani Hertzog. Wkładałem ręce i modliłem się za potrzebujących, ale ją ominąłem. Wydawało mi się zarozumialstwem wkładać ręce na panią Hertzog.

Gdy modlitwa dobiegła końca, przywołała mnie wzrokiem. Kiedy podszedłem, zapytała ze łzami w oczach:

– Dlaczego o mnie się nie pomodliłeś?

– Z szacunku – odpowiedziałem. – Jesteś siostro żoną premiera. Czułem, że nie mogę włożyć na ciebie rąk.

Zasmucona, a jednocześnie surowa przemówiła do mnie ostro jak nigdy dotąd:

– Kiedy jestem na nabożeństwie, nie reprezentuję premiera. Proszę pamiętać, że w ławce nie siedzi żona premiera, ale ja sama. Nigdy nie traktujcie mnie inaczej. Poza zborem jestem żoną premiera. Tutaj jestem dzieckiem Bożym jak każdy.

Ten epizod zapoczątkował bliską przyjaźń, która miała wywrzeć wpływ na moje późniejsze życie.

Tuż po Bożym Narodzeniu, gdy zacząłem regularnie służbę w Górnej Izbie, zatrzymał mnie po nabożeństwie Lorry Smit.

– Dawidzie – powiedział – moja siostrzenica odeszła od Boga. Była tak pełna entuzjazmu i teraz zupełnie upadła, nie chce nikogo słuchać.

– To niedobrze – odparłem cofając się, by spojrzeć w jego twarz; był bardzo wysoki.

– Słyszałem, że masz wiele współczucia dla tych, którzy odpadli. Pomyślałem, że przyjdziesz jej z pomocą. Jeżeli chcesz, to zabiorę cię do domu siostry. Myślę, że będziesz w stanie jej pomóc.

Umówiliśmy się, że wpadnie do mnie, i po południu pojechaliśmy do wioski Mountain View położonej u stóp góry. Przy wejściu do skromnego domku zostałem przedstawiony kilku wujkom, ciotkom i innym krewnym, a w końcu niewysokiej, szczupłej dziewczynie o kasztanowych włosach.

– Siostra Jacobs, brat du Plessis – przedstawił nas sobie Lorry. Spojrzałem jej w oczy. Wydawały się zarazem niebieskie i zielone, trudne do określenia.

Jej twarz pozostała bez wyrazu, bez cienia uśmiechu.

– Panna Jacobs – podkreśliła z naciskiem.

– Bardzo mi przyjemnie panią poznać, panno Jacobs – powiedziałem zginając się nisko i skrywając uśmiech.

Podeszliśmy do kanapy stojącej przy ścianie i usiedliśmy. Natychmiast zacząłem mówić.

– Myślę, że twoja wstępna uwaga wymaga wyjaśnienia. Uniosła brwi.

– Wuj Lorry przedstawił cię jako siostrę Jacobs, a ty od razu zareagowałaś. Cóż się stało z siostrą Jacobs? Nie miał prawa nazwać cię siostrą?

– Miał – odpowiedziała. Na jej ustach pojawił się uśmiech i rozświetlił jej oczy. – Byłam siostrą Jacobs, ale teraz jestem po prostu Jacobs.

– Co się stało z siostrą? – nalegałem.

Zerknęła na swoje zaciśnięte dłonie i wreszcie przemówiła:

– Powiedziałam pewnej kobiecie w zborze, że Pan uzdrowi ją dopiero gdy się uniży. Pastor usłyszał o tym i osądził, że ta uwaga pochodziła od diabła. Powiedział, że nie miałam prawa tak mówić do szanowanej kobiety.

Podniosła głowę i ciągnęła dalej:

– Jestem pewna, że to było od Pana. Zapadła chwila ciszy.

– W każdym razie, przestałam chodzić do zboru. Nie chcę mieć z tym wszystkim nic wspólnego.

– Powiedz mi – spytałem – czy przeżyłaś nawrócenie?

– Tak – stwierdziła z naciskiem.

– Opowiedz jak to było.

Zaczęła opowiadać swoją historię i wkrótce już płakała. Nie miałem wątpliwości co do jej szczerości. W czasie naszej rozmowy matka i krewni wyszli. Wiedziałem, że wszyscy są wierzący, i chciałem, żeby jej pomogli. Prosiłem, by przyszli i modlili się z nami. Uklękliśmy. Bez zachęty z naszej strony Anna otworzyła na nowo swoje serce Jezusowi i płacząc oddała Mu swoje życie.

Gdy wstała, na jej twarzy nie było już śladu poprzedniego napięcia. Uśmiechała się.

– Przepraszam – powiedziała. – Muszę wziąć drugą chusteczkę.

Podeszła do stołu. Niespodziewanie usłyszałem głos Pana: „To twoja żona”. „Ależ, Panie, – pomyślałem – przecież nie szukałem żony”.

Kiedy wracała, przyjrzałem się jej bliżej. Uśmiechała się szeroko.

„Dziękuję Ci, Panie. Jest piękna”.

Tak spotkałem Annę Kornelię Jacobs, w której Bóg rozpoznał przyszłą panią Dawidową du Plessis.

Dwa dni później mieliśmy naszą pierwszą randkę. Zgodziła się pójść ze mną na nabożeństwo o północy w przeddzień Nowego Roku. Gdy poszedłem, aby spotkać ją po pracy, nie byłem pewien, czy rozpoznani ją w tłumie. Widziałem ją tylko raz i bałem się, że się rozminiemy.

Ale nie minęliśmy się. Pracowała przy stoisku trzypensowym w najtańszym oddziale sklepu „Pięć-i-dziesięć-centów”. Gdy spytałem o nią, kierownik powiedział:

– Dałem Annę na to stoisko, bo jest najładniejszą i najmilszą ze wszystkich ekspedientek. Kiedy ludzie wchodzą i widzą ładną dziewczynę, zawsze chętnie wydadzą trzy pensy, by móc z nią porozmawiać.

Gdy weszliśmy do kościoła, zbór śpiewał: „Niektórzy przez ogień, niektórzy przez potop, niektórzy przez ucisk, ale wszyscy przez krew”. Oboje poczuliśmy Boże dotknięcie. Zanim się zorientowaliśmy, ślubowaliśmy poświęcić Mu nasze życie – razem.

„To chyba za szybko – pomyślałem. – Dopiero co się spotkaliśmy. Nawet się jej nie oświadczyłem”. Ale podczas pieśni wyszeptałem do niej:

– Oddajmy nasze życie na służbę Panu. Pewnego dnia ty i ja będziemy dla Niego pracować.

Jej oczy zabłyszczały.

– Tak – powiedziała – zostanę misjonarką.

Okres narzeczeństwa trwał 18 miesięcy. W sobotnie popołudnie 13 sierpnia 1927 r. Annę i mnie połączył węzłem małżeńskim brat Botha Opperman. Była to skromna ceremonia wymiany przyrzeczeń. Przybyło około 100 osób.

Nie zamierzaliśmy urządzać przyjęcia, od razu udaliśmy się do fotografa, by zrobić pamiątkowe zdjęcia. Nie było jeszcze wtedy wałęsających się podczas uroczystości fotografów robiących zdjęcia. Musieliśmy sami do niego pojechać.

Wracając poprosiliśmy o podwiezienie nas do domu. Brat Opperman wynajął nam dwa pokoje w swoim domku. Miały się one stać naszym mieszkaniem na nieokreślony czas.

– Wolelibyśmy wrócić do domu – powiedziałem trochę zakłopotany i zdenerwowany widząc, że zmierzamy do zboru. Brat Opperman obrócił się do nas:

– Sprawilibyście zawód wielu osobom, gdybyście teraz wrócili do domu – powiedział wskazując ręką kościelne schody.

Weszliśmy więc na górę. Sala była pełna ludzi. Odbyło się wspaniałe przyjęcie. Usunięto ławki, wniesiono stoły, salę przystrojono kwiatami. Piękna chrześcijańska muzyka wypełniała pomieszczenie.

Odbyło się przyjęcie na naszą cześć i na cześć Pana. Po dwóch godzinach sprzątnęliśmy salę i przygotowaliśmy ją do normalnego funkcjonowania. Wieczorem rozpoczynały się nabożeństwa z wykładami. Młoda para rozpoczęła miesiąc miodowy siedząc na podwyższeniu w kościele.

Na tym się nie skończyło. W niewytłumaczalny sposób Pan przygotowuje często pewne rzeczy lub zezwala na to, by się zdarzyły. Tak właśnie otrzymaliśmy niespodziewanie tydzień wolnego. Mogliśmy go wspólnie spędzić, choć byliśmy za biedni, by gdziekolwiek wyjechać.

Zaczęło się to na dwa dni przed ślubem. Anna i ja odczuwaliśmy coś dziwnego w gardle. Nie był to ani ból, ani opuchlizna. Coś nam przeszkadzało. „O nie, Panie, tylko nie choroba, prosimy!” Poszliśmy do lekarza. Okazało się, że oboje jesteśmy chorzy na świnkę.

I co teraz? „Zaufaj Panu z całego serca i nie polegaj na swoim rozumie”. (Przyp. Sal. 3,5). Znaliśmy to na pamięć!

Ślub odbył się zgodnie z planem. Lekarz dał nam tydzień zwolnienia z pracy. Zostaliśmy uzdrowieni. Symptomy choroby ustąpiły. Braliśmy udział we wszystkich nabożeństwach. Bóg dał nam tydzień, byśmy spędzili go razem. Wspólnie z naszymi braćmi i siostrami, naszą rodziną przeżyliśmy wspaniały miodowy miesiąc.

Kilka dni przed ślubem nastąpiło jedno z dwóch czy trzech starć, które naruszyły dobre stosunki między mną a ojcem. Napisaliśmy do niego, Anna i ja, że mamy zamiar się pobrać. Pytałem, czy mogę przywieźć ją do domu. Jego odpowiedź brzmiała: „Masz 21 lat. Jesteś zbyt młody. Nie myślę, żeby to było rozsądne”. Natychmiast odpowiedziałem szorstko: „W takim razie w ogóle nie przyjadę do domu. Pójdę drogą, którą prowadzi mnie Pan, i ożenię się”.

Zapadło milczenie. Trwało wiele miesięcy. Po urodzeniu się naszego pierwszego dziecka zabrałem Annę do domu mojego ojca, by mieszkała tam, gdy szukałem nowej pracy. Ta wizyta stopiła lody i przyniosła obustronną miłość. Kiedy wróciłem po żonę, ojciec wziął mnie na stronę.

– Jeśli zawsze będziesz w życiu tak mądrze wybierać, jak wybrałeś żonę, to odniesiesz wielki sukces.

Powrócił pokój i szczere uczucia.

Gdy wreszcie chmura zniknęła, ojciec pytał mnie żartobliwie:

– Musiałeś chyba objechać cały świat, żeby znaleźć sobie żonę o takich samych imionach jak twoja matka! Uśmiechnąłem się:

– Wcale o tym nie myślałem. To Pan.

Moja matka nazywała się Anna Kornelia, tak jak jej matka i babka. Moja żona też nosiła imiona Anna Kornelia. Ojciec mój nazywał się Dawid Jan du Plessis, ponieważ był najstarszym synem. Po nim i ja zostałem nazwany Dawid Jan du Plessis. Uśmiechnąłem się mówiąc to, ale mówiłem serio:

– Tato, modliłeś się o pewne rzeczy, których chyba nie będziesz w stanie wykonać. Może ja je zrobię. W twoim imieniu.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl