Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow VI. OSIOŁ

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
VI. OSIOŁ PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

W latach dwudziestych uważaliśmy, że jeżeli jakiś Kościół nie przeprowadza co najmniej raz na tydzień nabożeństwa ulicznego, to jest martwy i odstępczy. W Ladybrand bez względu na pogodę co sobotę organizowaliśmy wieczorem nabożeństwo uliczne. W ciągu dwóch lat od przeżycia chrztu w Duchu Świętym przyzwyczaiłem się do składania publicznie świadectwa, mój udział w tych nabożeństwach stopniowo się zwiększał. Stało się dla mnie i dla innych jasne, że Duch Święty prowadzi mnie do służby kaznodziejskiej. Odkryłem, że z Bożej inspiracji mówię nie tylko o swoim nawróceniu, ale głoszę Jego Słowo. Za każdym razem to, co mówiłem, stawało się coraz jaśniejsze, wysławiałem się coraz precyzyjniej.

Często gdy zbieraliśmy się w Ladybrand na głównej ulicy, wychodziłem naprzód i stojąc w kole, jakie tworzyliśmy, przekazywałem wieść zbawienia z taką mocą, jakiej chyba nikt nie oczekiwał od piętnastolatka.

Z Biblią w ręce czułem się swobodnie zwracając się do ludzi w kole, mówiąc o osobistych potrzebach, a potem o celach w naszym wspólnym życiu, o Bożym powołaniu. Jak na piętnastolatka miałem silny głos, byłem w stanie przekrzyczeć hałas tłumu i częste podchwytliwe pytania czy uwagi naśmiewców.

Tuż po moich 15 urodzinach kilka osób w kościele w Ladybrand wybrało się w podróż do Bloemfontein – stolicy i centrum handlowego Oranii. Odbywały się tam większe religijne, polityczne i naukowe konferencje, a także coroczne targi bydłem. Przybyliśmy tam, by uczestniczyć w regionalnej konferencji Misji Wiary Apostolskiej. Na ulicach w dzień i wieczorem spacerowało dużo ludzi, co było bardzo korzystne dla naszych nabożeństw ulicznych.

Pierwszego wieczoru – było upalne lato – zebraliśmy się na jednym z placów, utworzyliśmy krąg i rozpoczęliśmy godzinę śpiewu, świadectw i nauczania. Ubrany w spodnie i koszulę khaki wyszedłem na środek koła i zacząłem mówić – chudy blondynek ze wsi nie znający miejskich zwyczajów.

– Cztery lata temu – zacząłem zdecydowanie – poznałem okropność życia bez Boga. Mając jedenaście lat znalazłem się nagle w obliczu śmierci na równinach kraju Basuto wśród szalejącej nawałnicy. I wtedy po raz pierwszy zawołałem do Jezusa, który przyciągał mnie stopniowo coraz bliżej do siebie, choć tego nie zauważałem. Ale klęcząc tam wśród błyskawic i ulewy, zawołałem do Pana, Syna Bożego, i od razu wiedziałem, że On istnieje. Zbliżył się do mnie i w końcu Go ujrzałem. Był rzeczywisty, był przy mnie. Poznałem Syna Bożego. On mnie zbawił.

Mój głos rozbrzmiewał silnie, docierając do ludzi na ulicy i chodnikach. Dobrze ubrani przechodnie, zwykli ludzie – mężczyźni, kobiety, dzieci – gromadzili się wokół. Chcieli przyjrzeć się temu chłopcu-kaznodziei przemawiającemu z taką pasją. I tak zgromadzenie na ulicach Bloemfontein przerodziło się w nabożeństwo przebudzeniowe.

Tak było co wieczór. Zostałem poproszony, by na konferencji na jednym z wieczornych nabożeństw złożyć świadectwo. Od tej chwili nabożeństwa uliczne stały się ważną częścią mojego życia. Widzę teraz z perspektywy czasu, że Bóg przygotowywał mnie w ten sposób do służby. Uczył mnie poddania się Duchowi Świętemu i wypowiadania tego, co było potrzebne. Nawet stojąc przed tłumem nieznanych ludzi, czasem nastawionych wobec mnie wrogo, uczyłem się słuchać wewnętrznego głosu Ducha i wypowiadać słowa, których wcześniej nie planowałem. Pan był bardzo łaskawy dla chłopca-kaznodziei.

W tym samym roku, nieco później, nabrałem pewności, że Bóg powołuje mnie do służby kaznodziejskiej. Nabożeństwa uliczne i praca w Ladybrand wypełniały całe moje życie. Wiedziałem, że Bóg powołuje mnie do swojej służby. Upewniła mnie w tym notatka w czasopiśmie wydawanym przez Misję Wiary Apostolskiej. Poszukiwano młodego mężczyzny na terminatora drukarskiego w Johannesburgu. Wiedziałem, że to właśnie chcę robić.

– Co o tym myślisz, tato? – spytałem dzieląc się z nim moimi pragnieniami.

– Mogę starać się o tę pracę?

Skończyłem już szkołę, tyle lat, ile było wtedy konieczne – mój ojciec nie był przekonany o konieczności dalszej edukacji, jeśli ktoś pragnie służyć Bogu. Później musieliśmy jeszcze wrócić do tej sprawy.

– Jeżeli chcesz – powiedział wyraźnie zadowolony – to ja pozwalam.

I tak zapadło postanowienie. Zacząłem się starać o pracę.

W grudniu mój młodszy brat Mateusz, ojciec i ja pojechaliśmy do Johannesburga. Była to stolica Afryki Pd., licząca blisko 0,5 miliona mieszkańców. Mieliśmy uczestniczyć w konferencji i starać się o pracę dla mnie. Dla nas, chłopców, podróż trzecią klasą głównie wśród czarnych pasażerów, bez podstawowych nawet wygód, była, wstyd mi się teraz przyznać, poniżająca. Ale niczym nie zrażony ojciec czuł się swobodnie. Jego życie było świadectwem zwycięstwa nad sztucznością konwenansów. Nie miał o sobie tak wysokiego mniemania, jak my młodzi.

W czwartek obchodziliśmy Dzień Misji. Wszyscy pracujący w kraju misjonarze mogli dzielić się swoimi doświadczeniami i zachęcać do pracy innych. Już od samego początku ruch zielonoświątkowy nastawiony był na ewangelizację. Tego dnia siedziałem na samym końcu sali nowego budynku Świątyni Głównej przy ulicy Kościelnej. Ruch zaczął się w starym kościółku prezbiteriańskim nazywanym Świątynią przy ulicy Bree. Przebudzenie trwało tam bez przerwy przez całe 18 miesięcy. Nabożeństwo rozpoczynało się w piątek wieczorem i trwało przez sobotę i noc z soboty na niedzielę. Działy się cuda. Szybki wzrost sprawił, że musiano porzucić budynek przy ulicy Bree i zbudować Świątynie Główną.

Tego wieczora zebrało się ok. 600 osób. Radowaliśmy się z rozwoju pracy Pańskiej. Daniel Booysen, misjonarz z północy kraju, przystojny, szorstki w obejściu mężczyzna z brodą wkroczył na podwyższenie i zaczął mówić o swoich troskach.

– Wszyscy mówili o potrzebach, kosztach i tak dalej – powiedział wolno silnym zachrypniętym głosem – aleja nie przyszedłem prosić o pieniądze. Myślę, że będziecie mogli mi pomóc i dać to, czego potrzebuję, bez wydawania pieniędzy.

To odmienne nastawienie natychmiast zwróciło uwagę słuchaczy. Mówca ciągnął dalej:

– Pieniądze mi nie pomogą. Mamy farmę i ona nas żywi. Mamy zwierzęta i mięso, krowy, mleko, masło. Ale mam taką potrzebę: mieszkamy w górach. Co dzień muszę wspinać się na zbocza i schodzić na dół pieszo. Jestem już zmęczony chodzeniem po górach. Próbowałem jeździć na rowerze, ale w dół jest zbyt niebezpiecznie, a w górę bardzo ciężko. Konie tam nie wyżyją z powodu choroby. Ale – odczekał chwilę – gdybym dostał parę osłów, one wyżyją wszędzie. Tylko że są bardzo drogie i nie stać mnie na kupno nawet jednego. Czy ktoś może mi pomóc?

Usiadł. Z sali podniósł się stary farmer, brat van Tonder z Potchefstream, i przemówił.

– Moje dzieci jeździły do szkoły małym wózkiem ciągniętym przez dwa osły. Teraz są już w mieście, w szkole z internatem, i nie potrzebujemy tych osłów. Przekazuję je dla misjonarza.

Zgromadzenie rozbrzmiało aplauzem i okrzykami. Wśród tego objawu radości wstał brat Jan Smit i powiedział:

– Mam syna, który jeździ do szkoły na ośle. Ale on też przenosi się do szkoły z internatem. Dlatego prześlę ośle siodło bratu Booysenowi. Tam gdzie itiożna, będzie jeździł wozem, a w bardziej trudne miejsca może udać się wierzchem.

Tłum zaczął naprawdę krzyczeć. Sala rozbrzmiewała okrzykami radości.

Nie widziałem, jak i kiedy mój ojciec znalazł się na podwyższeniu. Nie wiedziałem, że miał coś mówić, i patrzyłem na niego z mieszaniną ciekawości i lęku. Zaczął mówić.

– Zdaje się, że wszyscy jesteśmy w radosnym nastroju dawania. Chciałbym powiedzieć, że ja też mam osła, którego chcę dać Panu. Boję się jednak, że nie będzie umiał chodzić w zaprzęgu, dlatego nie poślę go misjonarzowi. Ale jestem dumny z mojego osła.

„Skąd tata ma osła? – myślałem. – Nigdy nie żartuje, o czym on mówi? Zawsze chcieliśmy mieć osiołka, a tu nagle ojciec mówi, że go mamy”.

Ojciec popatrzył na tył sali, na ostatnią ławkę, gdzie siedziałem i rzekł:

– Dawidzie, chodź tutaj.

Z sercem podchodzącym do gardła ociągałem się, ale wiedziałem, że nie mam wyboru. Wszystkie twarze obróciły się w moim kierunku. Uśmiechali się.

Gdy wyszedłem na podwyższenie, tata wziął mnie za prawe ucho i powiedział do zgromadzonych:

– To jest jedyny osioł, jakiego mogę dać. To mój najstarszy syn. Na imię ma Dawid i czuje powołanie do pracy dla Pana.

Przerwał na chwilę, głos miał zmieniony.

– Zanim się urodził, jego matka i ja modliliśmy się co dzień: „Panie, daj nam jako pierworodnego syna, a obiecujemy Ci, że wychowamy go na Twojego sługę”. I tak Dawid przyszedł na świat. Wymodliliśmy dla niego pragnienie służenia Bogu. Nic dziwnego, że tylko służenie Panu sprawia mu zadowolenie.

Znów przerwał, potem objął mnie ramieniem.

– Tak, to jest jedyny osioł, muszę go oddać. Z dumą oddaję go Jezusowi.

Oczy wszystkich na sali były pełne łez. Okrzyki przemieniły się w płacz i ciche dziękczynienie. Razem pomodlili się nad moim ojcem i nade mną. Zanim skończyło się nabożeństwo, wszyscy powtarzali moje nowe przezwisko Dawid-Osioł. To imię słyszałem potem często w ciągu 20 lat, a nawet podczas mojej pierwszej wizyty w Stanach Zjednoczonych w 1937 r.

Po konferencji zająłem się moją pierwszą pracą dla Pana. Było to terminowanie w drukarni, gdzie na całe życie pokochałem zapach farby drukarskiej. Podobnie jak głoszenie kazań, drukowanie miałem – wydawać by się mogło – we krwi.

Misja zgodziła się opłacać moje mieszkanie i wyżywienie, ale będąc terminatorem nie otrzymywałem pensji. Mieszkałem więc w największym mieście kraju bez pieniędzy.

Misja znalazła mi mieszkanie u starszej wdowy – siostry Naude i jej rodziny. Zajmowałem mały pokój na drugim piętrze wygodnego i czystego domu z czerwonej cegły. Byłem z tego zadowolony, ale nie miałem w ogóle pieniędzy.

Mieszkałem tutaj już tydzień czy dwa, gdy pewnej niedzieli, przygotowując się do wyjścia do kościoła, otworzyłem szufladę, by wyjąć białą koszulę. Ale ku mojemu zdziwieniu koszuli nie było.

Zszedłem na dół.

– Siostro Naude, oddałem niedawno koszulę do prania. Gdzie ona jest?

– Ach, tak. Pamiętam – powiedziała. – Była już tak postrzępiona, że nie warto było jej już nawet prasować. Nie masz innej?

– Nie. Nie mam tutaj. Wszystkie khaki są brudne.

– A więc – wzruszyła ramionami – będziesz dzisiaj musiał zostawać w łóżku.

Wróciłem do pokoju i usiadłem na łóżku. Toczyła się we mnie straszliwa walka. Zmagałem się z samym diabłem. „Widzisz, chcesz pracować dla Pana. Oprzytomnij, chłopie! Nic z tego nie będziesz miał. Kim ty jesteś? Gdybyś był w domu, matka dopilnowałaby, żebyś miał czystą koszulę”.

Zniechęcenie przeradzało się w rozpacz. Nagle w moim umyśle zabłysła | pewna myśl i powiedziałem półgłosem:

– Dlaczego mam się zniechęcać, przecież przychodzą różne próby. Inni przeżywają gorsze rzeczy. Jeżeli Pan uważa mnie za godnego próby, to chcę zobaczyć, jak mnie z tego wyprowadzi.

Mój wzrok spoczął na walizce.

– Chwileczkę – powiedziałem głośno. – Może Pan chce uczynić cud i w walizce będzie nowa koszula?

Wrzuciłem walizkę na łóżko i otworzyłem. Koszuli nie było, ale znalazłem |tam bardzo dużą, białą chustkę do nosa, którą matka dała mi na pożegnanie. Uśmiechnąłem się: „Ciekawe, czy wystarczy za koszulę. Może coś się da zrobić”.

Często zastanawiałem się patrząc na kaznodziejów w okrągłych kołnierzykach, czy naprawdę mają pod ciemnymi gorsami koszule. Opracowałem plan. Przy pomocy kilku spinek do kołnierzyków i po wycięciu dwóch dziur udało mi się przymocować chustkę do luźnego kołnierzyka i kamizelki. Wyszedł z tego całkiem znośny biały przód. Poszedłem do kościoła.

Po nabożeństwie podszedł do mnie kaznodzieja ze Stanów Zjednoczonych i witając się ze mną włożył mi do ręki zwitek papieru.

– Ktoś chce, żebyś to wziął – powiedział. Myślałem, że to cukierek, ale był to banknot dziesięcioszylingowy – w tym czasie wart dwa dolary. „Wystarczy aa koszulę” – pomyślałem.

Potem przy użyciu całej przebiegłości szybko opuściłem salę. Bałem się, że jeśli zacznę witać się z wieloma osobami, moja improwizacja może się poluzować i zostanę odkryty.

Następnego dnia rano kupiłem koszulę i tak skończyło się pierwsze tego rodzaju doświadczenie z wielu następnych w dalszym moim życiu. Była to lekcja trwania w Duchu. Boża nagroda w tym epizodzie – pierwszy krok przygotowania do służby – była bezcenna. Nigdy potem nie brakowało mi koszuli. Jego zaopatrzenie jest zawsze wystarczające!


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl