Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
VIII. NARESZCIE! OBLUBIENICA W RZYMIE PDF Drukuj E-mail
Napisał SCOTT I KIMBERLY HAHN   

Scott:

Wkrótce po naszej przeprowadzce do Joliet po raz pierwszy zamieszkaliśmy z Kimberly w naszym własnym domu, zaledwie trzy przecznice od College'u Świętego Franciszka. Stało się to niecały miesiąc po narodzinach Hanny w Milwaukee. Kimberly wciąż dochodziła do siebie po trzecim cesarskim cięciu, a ja uporałem się właśnie z wymaganiami co do znajomości języków obcych, zdając egzaminy z francuskiego i niemieckiego. W całym tym zamieszaniu musiałem jeszcze przygotować się do czterech rodzajów zajęć, które miałem zacząć prowadzić za niespełna dwa tygodnie.

Praca ze studentami w college'u okazała się fascynująca i dała mi wiele satysfakcji. Szybko zorientowałem się, że niewielu (jeśli tacy w ogóle istnieli) spośród moich katolickich studentów naprawdę rozumie choćby podstawy swojej wiary. Dużą frajdę sprawiało mi uświadamianie „katolikom od kołyski” całego bogactwa ich własnego dziedzictwa, szczególnie za pomocą Pisma Świętego. Wraz z tuzinem zawodników drużyny piłkarskiej zapoczątkowaliśmy cotygodniowe spotkania biblijne. Spędzałem też ze studentami sporo czasu poza zajęciami. Fakt, że mieszkaliśmy o trzy przecznice od college'u, znakomicie ułatwiał nawiązywanie relacji.

W ciągu trzech lat odkryłem, że przywrócenie katolickiej tożsamości college'owi, który posunął się już dość daleko na drodze sekularyzacji, wymaga czegoś więcej niż dobrej woli paru wykładowców i członków administracji. Chwilami toczyła się tu prawdziwa walka. Było to moje pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z katolikami, którzy porzucili swoją, wiarę, ale nie zamierzali rezygnować z pozycji władzy. Na szczęście miałem przyjemność pracować na jednym wydziale z czterema wspaniałymi osobami: Johnem Hittingerem, Gregiem Sobolewskim, siostrą. Rosę Marie Surwillo i Danem Hauserem.

Pewnego dnia zadzwonił do mnie do pracy Bili Bales, jeden z moich byłych przyjaciół seminaryjnych, który został pastorem prezbiteriańskim w Wirginii. Zadzwonił, by przeprosić za coś, co stało się przed rokiem, gdy Kimberly z dziećmi odwiedziła jego rodzinę.

– Scott, chcę cię prosić o przebaczenie – powiedział tonem spokojnym i pełnym skruchy.

– Za co, Bili? Cieszę się, że w ogóle jeszcze chcesz ze mną rozmawiać!

– Obawiam się, Scott, że to ty nie będziesz miał ochoty ze mną rozmawiać, jak usłyszysz co zrobiłem.

Nie mógłby znaleźć lepszego sposobu na rozniecenie mojej ciekawości i podejrzeń.

– No dobrze, Bili, a więc co takiego zrobiłeś? – zapytałem.

– Przed kilkoma miesiącami twoja żona przedstawiła mi wszystkie twoje argumenty za katolicyzmem. Miała, zdaje się, nadzieję, że dostarczę jej dość amunicji do ich obalenia. Nie za bardzo potrafiłem jej odpowiedzieć. Zamiast tego poradziłem jej, by zastanowiła się, czy nie ma podstaw biblijnych, żeby się z tobą rozwieść.

Jego słowa dotknęły mnie głęboko, ale byłem tak ucieszony jego chęcią odnowienia znajomości, że przeszło mi to dość szybko:

– W porządku, Bili. Jak wiesz, jeszcze pięć lat temu ja sam w takiej sytuacji wręcz namawiałbym do rozwodu. Bili zrobił pauzę i nabrał powietrza w usta.

– I jeszcze jedno, Scott.

Perspektywa kolejnej rewelacji w tym rodzaju wprawiła mnie w niejaki niepokój.

– Hmm… to o co chodzi, Bili?

– No więc powiedziałem Kimberly, że skontaktuję się z nią i dostarczę jej solidnych argumentów, żeby mogła zbić twoje katolickie poglądy.

– W porządku, wal śmiało.

– Tak. No więc trwa to już dosyć długo, a ja jeszcze nie znalazłem ani jednego.

Ledwie zdołałem ukryć triumfującą nutę w głosie:

– Bili, jeśli o mnie chodzi, to naprawdę łatwo wybaczalne przestępstwo.

– Dzięki, Scott, ale za to nie miałem zamiaru przepraszać. Zadzwoniłem, żeby cię prosić o pomoc. W ciągu ostatnich kilku miesięcy sporo myślałem i czytałem na temat wiary katolickiej. Mam teraz kilka spraw i pytań, które chciałbym z tobą przedyskutować.

Natychmiast uświadomiłem sobie, co on mówi:

– Bili, powiedz mi tylko, czy czujesz moc argumentów biblijnych za wiarą katolicką?

– Można to tak wyrazić.

– I czujesz coś w rodzaju paniki na myśl o tym, co może to oznaczać dla ciebie jako pastora prezbiteriańskiego?

– Jakbyś czytał w moich myślach.

Zrozumiałem już wtedy, dlaczego tak naprawdę chciał ze mną porozmawiać. Był to pierwszy telefon z całej serii. Przez następny rok Bili dzwonił regularnie, by zadawać mi pytania, które nasuwały mu się podczas intensywnych studiów nad teologią katolicką. Bili był dla mnie bardzo szczególnym przypadkiem. W seminarium przeszedł nas wszystkich w rozumieniu i upodobaniu do języka hebrajskiego. Na ścianach swojego pokoju wywieszał odbite na ksero strony hebrajskiej Biblii, by w każdej chwili móc je czytać i uczyć się ich na pamięć.

Po ukończeniu seminarium Bili podjął posługę w zborze prezbiteriańskim jako pastor pomocniczy przy Johnie Lashu, moim najbliższym eks-przyjacielu z seminarium. Tam właśnie pracował, kiedy do mnie zadzwonił. Dawnymi dobrymi czasy, kiedy byłem jeszcze kalwinem, Jack poprosił mnie o wygłoszenie kazania w czasie uroczystości jego ordynacji i objęcia zboru. Odkąd zostałem katolikiem – zerwał ze mną kontakt.

Po paru miesiącach studiów i regularnych rozmów telefonicznych kierunek, w jakim szły poszukiwania Billa, zaczął stawać się jasny. Jego odkrycia prowadziły go stopniowo w stronę Rzymu. Jack wraz ze starszymi zboru podjęli kroki, by zapobiec jego ewentualnemu odstępstwu. Chwilami bywało to małostkowe i złośliwe. Wszystko to jeszcze bardziej umacniało jego żonę w postanowieniu uczciwego przestudiowania doktryny katolickiej. W rezultacie oboje, a przy okazji i Kimberly, czytali i dyskutowali z coraz większym zapałem.

Aż do tego momentu taktyka konfrontacji, jaką przyjąłem wobec Kimberly, nie przyniosła żadnych konstruktywnych rezultatów. Próby podjęcia z nią dyskusji okazywały się bezowocne. Wystarczyło, że podsunąłem jej jakąś książkę, a było absolutnie pewne, że jej nie otworzy, jakby była zapieczętowana pocałunkiem śmierci. Bóg chciał nauczyć mnie usuwania się w cień, aby Duch Święty miał więcej pola do działania.

Zaprzestałem więc serwowania jej wykładów z apologetyki, a zacząłem, jak dawniej, dzielić się swoimi osobistymi przeżyciami. Nie traktowałem tego jednak jako alternatywną strategię, za pomocą której będę mógł nią skuteczniej manipulować i wywierać na nią wpływ. Był to po prostu jedyny sposób, by z szacunkiem i miłością podchodzić do tego, co nas dzieli. Stopniowo godziłem się z tym, że Kimberly być może nigdy nie zostanie katoliczką, a ja niekoniecznie mam obowiązek nieustannie zajmować się jej nawróceniem.

Po naszej przeprowadzce i nawiązaniu nowych znajomości w okolicy, zaczęliśmy z Kimberly stykać się z najbardziej antykatolicko nastawionymi ludźmi ze wszystkich, z jakimi mieliśmy kontakt do tej pory. Byli to fundamentaliści rekrutujący się z byłych katolików. W przeciwieństwie do antykatolickich protestantów, lubujących się w poważnych debatach biblijnych na tematy związane z katolicyzmem takie jak Maryja czy papież, ci fundamentalistyczni eks-katolicy, z którymi się stykaliśmy, byli tak pełni wściekłości i żalu w stosunku do Kościoła, że uniemożliwiało im to podjęcie racjonalnej dyskusji. Ich zdaniem byłem opętany przez demona. Nakłaniali więc Kimberly, żeby nawet nie słuchała tego co mówię, gdyż działa przeze mnie szatan usiłujący omamić ją siecią swych kłamstw. W przypadku tak niezależnej i inteligentnej kobiety jak Kimberly, tego typu rady odnosiły wręcz przeciwny skutek.

Zazwyczaj chętnie wdawałem się w rozmowy z antykatolickimi fundamentalistami, którzy obawiali się o moje zbawienie. Podziwiałem ich zapał ewangelizacyjny.

Pewnego wieczoru przy kolacji przytoczyłem Kimberly swoją, odbytą wcześniej w tym samym dniu, rozmowę z jednym z tych fundamentalistów. Dowiedziawszy się, że jestem katolikiem, natychmiast zaczął mnie ewangelizować.

Zaczął od klasycznego pytania:

– Czy narodziłeś się na nowo?

– Owszem - odrzekłem. – Ale co ty przez to rozumiesz? Wyglądał na zaskoczonego:

– Czy przyjąłeś Jezusa jako swojego osobistego Pana i Zbawiciela?

Z szerokim uśmiechem na ustach odparłem:

– Tak, owszem. Ale to nie dlatego narodziłem się na nowo. Narodziłem się na nowo dzięki temu, co uczynił Chrystus przez Ducha Świętego w momencie mojego chrztu.

Wydał mi się zbity z tropu, więc wyjaśniałem dalej:

– Widzisz, Biblia nie mówi nigdzie: „Musisz przyjąć Jezusa jako swojego osobistego Pana i Zbawiciela”. Jest to bardzo ważne, ale nie o tym mówi Pan, tłumacząc Nikodemowi w Ewangelii św. Jana 3,3, że musi się „na nowo narodzić”. Jezus sam wyjaśnia sens tego zwrotu dwa wiersze dalej, gdy mówi: „Jeśli ktoś się nie narodzi z wody i z ducha”, nawiązując tymi słowami do chrztu. Jan nie pozostawia czytelnikowi wątpliwości pod tym względem. Bezpośrednio po opisie rozmowy Jezusa z Nikodemem (wiersze 2-21) zaczyna następny wiersz od słów: „Potem Jezus i uczniowie Jego udali się do ziemi judzkiej. Tam z nimi przebywał i udzielał chrztu”. Kolejne kilka wierszy dalej Jan opisuje, jak „faryzeusze usłyszeli, iż Jezus pozyskuje sobie więcej uczniów i chrzci więcej niż Jan”. Innymi słowy, Jezus mówiąc, że musimy się „na nowo narodzić”, miał na myśli chrzest.

Przyznałem się szczerze Kimberly, że być może posunąłem się za daleko. Zacząłem wyjaśniać, dlaczego uważam, że fundamentaliści nie mają prawa twierdzić, jakoby katolicy nie byli prawdziwymi chrześcijanami. I to tylko dlatego, że nie używaj ą pewnych fraz biblijnych w określony sposób. Natomiast oni sami nie potrafią nawet poprawnie zinterpretować tych fraz w ich oryginalnym kontekście. Kimberly zgodziła się ze mną całkowicie.

Wkrótce potem wziąłem udział w konferencji teologicznej na Uniwersytecie Franciszkańskim w Steubenville. Odwiedziłem to miejsce po raz pierwszy i byłem zadziwiony widząc tylu ortodoksyjnych katolików z taką pasją ewangelizacyjną. Jeszcze bardziej zdumiało mnie to, co ujrzałem na południowej Mszy. Kaplica była zatłoczona setkami studentów, którzy wyśpiewywali ile tchu w piersiach całą swoją miłość do Chrystusa w Najświętszej Eucharystii.

Nie mogłem się doczekać chwili, kiedy opowiem o tym Kimberly. Była poruszona słysząc, że w Kościele katolickim także jest miejsce na ducha ewangelizacji, w którym sama została wychowana.

Rozmawiałem z jednym znajomym z parafii na temat moich nieustannych prób dzielenia się wiarą katolicką z moją ewangelicką żoną. Opisałem entuzjastyczny śpiew, pełne mocy przepowiadanie Biblii i atmosferę braterstwa – to wszystko, do czego Kimberly była przyzwyczajona od dziecka. Uczynił na to ciekawą uwagę:

– Scott, osobiście uważam, że protestanci bawią się w to wszystko, ponieważ nie mają Najświętszego Sakramentu. W obliczu Prawdziwej Obecności Chrystusa w Najświętszej Eucharystii cała reszta przestaje być potrzebna. Nie sądzisz, że mam rację?

W pierwszej chwili ugryzłem się w język. Nie chciałem reagować, musiałem jednak skorygować coś, co wydało mi się niepokojącym przeoczeniem:

– Myślę, że rozumiem, co chcesz powiedzieć. Kult eucharystyczny może być sprawowany w sposób poważny i dostojny, nie tracąc przy tym swej głębi ani mocy. Zgadzam się z tym. Szczerze mówiąc, zaczynam naprawdę doceniać wykorzystanie w liturgii chorału gregoriańskiego i łaciny. Ująłbym to jednak inaczej. Powiedziałbym, że właśnie posiadając Rzeczywistą Obecność Chrystusa w Najświętszej Eucharystii, mamy – jeszcze większy niż protestanci – powód do tego, by śpiewać, głosić płomienne kazania i wspólnie świętować.

Na moment zaległo kłopotliwe milczenie:

– No tak, nie można się nie zgodzić, jeśli patrzysz na to w ten sposób.

Myśląc głośno, odparłem:

– Ale właściwie, dlaczego nie zawsze patrzymy na to w ten sposób?

Nie miała na to odpowiedzi. Ja również.

Zawsze zastanawiałem się dlaczego tak wielu katolików nigdy nie zagłębia się w tajemnice swojej wiary. Mnie samego fascynowało odkrywanie tego, jak każda z tych tajemnic wyrasta z Pisma Świętego, jak koncentruje się na Chrystusie, jak jest głoszona i celebrowana w liturgii Kościoła – Bożej Rodziny Przymierza.

Tak naprawdę dotarło to do mnie pewnego dnia po powrocie ze Mszy świętej w Dzień Zaduszny. Kimberly zapytała mnie o sens tego święta. W mgnieniu oka nasza rozmowa przeistoczyła się w kolejną debatę na temat doktryny czyśćca. Postanowiłem więc, że tak powiem, przetransponować tę doktrynę na przystępniejszą tonację, wyrażając ją językiem teologii przymierza.

- Kimberly, Biblia ukazuje, jak wiele razy Bóg objawiał się swemu ludowi w ogniu, by odnowić z nim swoje przymierze. Jako „dym […] wydobywający się z pieca i ogień niby gorejąca pochodnia” Abrahamowi w Księdze Rodzaju 15,17; w płonącym krzewie Mojżeszowi w Księdze Wyjścia 3; w słupie ognistym Izraelowi w Księdze Liczb 9; w ogniu niebieskim spalającym ofiary na ołtarzu Salomonowi i Eliaszowi w Pierwszej Księdze Królewskiej 8 i 18; w Językach jakby z ognia” Apostołom w dzień Pięćdziesiątnicy w Dziejach Apostolskich 2,3…

– W porządku, Scott – przerwała Kimberly – mów, o co ci chodzi.

Czułem, że jest to moja jedyna szansa wyjaśnienia sprawy:

– Po prostu o to, że gdy List do Hebrajczyków 12,29 opisuje Boga jako „ogień pochłaniający”, niekoniecznie dotyczy to Jego gniewu. Istnieje ogień piekielny, ale nieskończenie gorętszy ogień płonie w niebie – jest nim sam Bóg. Ogień wyraża więc nie tylko wieczny gniew Boga, ale o wiele bardziej Jego nieskończoną miłość. Natura Boga jest jak szalejąca otchłań ognistej miłości. Innymi słowy, w niebie musi być o wiele goręcej niż w piekle.

– Nic dziwnego, że Pismo Święte określa aniołów najbliższych Bogu mianem serafinów, co po hebrajsku znaczy dosłownie „ci, którzy płoną”. Dlatego też św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian 3,13 pisze, że wszyscy święci muszą przejść przez próbę ognia, w której Jawne się stanie dzieło każdego: odsłoni je dzień [Pański]; okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest…”

– Paweł nie może mówić tu o ogniu piekielnym, ponieważ to święci są tu sądzeni. Mówi o ogniu, który ma ich przygotować do wiecznego życia z Bogiem w niebie; cel ognia jest więc oczywisty: objawić, czy ich uczynki to czyste „złoto i srebro”, czy też nieczyste „drzewo, trawa lub słoma”.

– Wiersz 15 stwierdza jednoznacznie, że niektórzy przeznaczeni do nieba święci przejdą przez cierpienie ognia: „Ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień”. Ogień ma więc na celu oczyszczenie świętych. Dlatego też nazywa się ogniem czyśćcowym. Takim, który wypala brud i przygotowuje świętych, by mogli przebywać na wieki w pochłaniającym ogniu miłującej obecności Boga.

Powiedziałem wiele, może nawet za wiele. Umilkłem, czekając aż Kimberly wpadnie w złość i przygnębienie, co jak dotąd było jej normalną reakcją, ilekroć poruszałem temat czyśćca. Tym razem jednak siedziała spokojnie z wyrazem zamyślenia na twarzy. Poznałem po jej oczach, że zastanawia się nad tym, co usłyszała. Postanowiłem nie naciskać na nią dłużej – przynajmniej tym razem.

W połowie jesiennego semestru 1989 roku, z nieznanych mi przyczyn, zadzwoniła do mnie Pat Madrid z organizacji „Katolickie Odpowiedzi” (Catholic Answers), która cieszyła się opinią najlepszej katolickiej organizacji apologetycznej w Stanach. Mające siedzibę w San Diego „Katolickie Odpowiedzi” zostały założone przez Karla Keatinga, autora książki „Katolicyzm a fundamentalizm”. Była ona najczęściej wykorzystywaną przeze mnie lekturą, gdy trzeba było pomagać ludziom odpierać kierowane na Kościół ataki fundamentalistów. Miło było mi poznać wreszcie te pokrewne dusze.

Pozostawaliśmy w bliskim kontakcie przez kolejne tygodnie. Gdy rozmawiałem z nimi o przyszłych możliwościach pracy, wyrazili zainteresowanie zaproszeniem mnie do siebie. Miałbym udzielić nieformalnego wywiadu i poprowadzić dla nich wieczorem seminarium w kościele św. Franciszka Salezego w Riverside, w stanie Kalifornia. Omówiliśmy szczegóły.

Po trzech i pół roku poszukiwań osób myślących podobnie jak ja, spotkanie z Karlem i Pat było jak oaza na pustyni. Sobotnim popołudniem wystukałem w pośpiechu na maszynie w biurze „Katolickich Odpowiedzi” konspekt mojego wystąpienia na wieczornym seminarium. Miałem wygłosić godzinne świadectwo swojego nawrócenia na wiarę katolicką, a następnie odpowiadać na pytania. Tekst był mniej więcej ten sam, z jakim występowałem już z tuzin razy przy tego typu okazjach. Jednak tego dnia stało się z nim coś innego. Miał zaistnieć jako „Nagranie” - znane powszechnie pod tytułem „Protestancki duchowny przechodzi na katolicyzm”.

Na dziesięć minut przed rozpoczęciem przedstawiono mnie Terry'emu Barberowi z Wydawnictwa Świętego Józefa (Saint Joseph Communications), który pospiesznie montował sprzęt do nagrywania mojego wystąpienia. Ustawiając mikrofon wyjaśnił, że wraz ze swoją nowo zaślubioną żoną Danielle wrócili właśnie z podróży poślubnej do Fatimy. Wytłumaczył się też ze swojego spóźnienia – tego dnia prowadził nagrania w pięciu różnych miejscach. Z zachowania Terry'ego wynikało, że jego pojawienie się na seminarium było decyzją ostatniej chwili. Wtedy nie miało to dla mnie praktycznie żadnego znaczenia, ale później obaj byliśmy za to szczerze wdzięczni.

Punktualnie o 7:30 zostałem przedstawiony niewielkiej grupie, składającej się z około trzydziestu pięciu osób. Po ponad godzinnym wystąpieniu – nigdy nie udaje mi się zmieścić w czasie – ogłoszono krótką przerwę. Następnie wróciłem, by odpowiadać na pytania. Gdy było już po wszystkim, poszedłem porozmawiać z Pat.

Kiedy tak gawędziliśmy, rzucił się ku nam Terry Barber, wywijając egzemplarzem kasety:

– Bóg zamierza zrobić użytek z tego nagrania, przyjacielu. Ja ci to mówię!

Ucieszyłem się widząc jego zachwyt, ale ponieważ wygłaszałem już to samo świadectwo przy wielu innych okazjach, gdzie również było nagrywane, nie przywiązywałem do niego większej wagi. Pomyślałem sobie nawet, że tym razem byłem wyjątkowo słabo przygotowany. Poprzednio bywało o wiele lepiej. Być może dlatego Pan zechciał wykorzystać w potężny sposób to właśnie wystąpienie – ponieważ nikt poza Nim nie mógł tu sobie przypisać żadnej zasługi.

Poleciałem z powrotem do Joliet i opowiedziałem Kimberly przebieg weekendu w „Katolickich Odpowiedziach”.

Nawet nie zadałem sobie trudu, by wspomnieć o wieczornym seminarium. Nie sądziłem, żeby miało jakieś większe znaczenie. Następnego dnia powróciłem do swoich zajęć ze studentami.

Po upływie kilku tygodni znowu odezwał się Terry Barber. Zadzwonił, by poinformować mnie, że rozesłał całe tuziny egzemplarzy okazowych kasety do przeróżnych liderów i grup katolickich w Stanach. Oznajmił, że nagranie jest entuzjastycznie przyjmowane.

Nie przeczuwałem jeszcze, że ta kaseta zmieni życie nas obu – i jednej z naszych żon!

– Wcale się nie dziwię – odparłem. – Taki wysiłek musi przynieść efekty. Masz w sobie determinację apostoła, Terry.

Odkryłem, że kaseta dotarła do katolickiego ewangeliza-tora, księdza Kena Robertsa, który po jej wysłuchaniu zamówił z miejsca pięć tysięcy egzemplarzy. Jego wzmianka o nagraniu na antenie rozgłośni telewizyjnej EWNT sprawiła, że kilka miesięcy później wystąpiłem jako gość popularnego programu katolickiego „Matka Angelica na żywo”.

Zarówno Pat jak i Karl ostrzegali mnie:

– Scott, ani się nie obejrzysz jak twoje życie nabierze tempa i stanie się bardzo pracowite.

Mieli rację – zresztą w pewnej mierze sami byli temu winni. Jedno z naszych pierwszych wspólnych przedsięwzięć miało miejsce wkrótce po ukazaniu się „Nagrania”. „Katolickie Odpowiedzi” sfinansowały trzygodzinną debatę publiczną pomiędzy mną a dr Robertem Knudsenem, wykładowcą teologii systematycznej i apologetyki w Westminsterskim Seminarium Teologicznym. Podczas pierwszej połowy wieczoru debatowaliśmy na temat sola scriptura, w drugiej na temat sola fide. Muszę wyznać, że czułem niemałą tremę przygotowując się do debaty ze światowej klasy uczonym. I to dotyczącej dwóch zasadniczych kwestii dzielących protestantów i katolików.

Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Obecni na sali studenci Westminsterskiego Seminarium byli pod konieć wyraźnie zaskoczeni i poruszeni. Ku mojej jeszcze większej radości, zaraz po moim powrocie do domu Kimberly włączyła magnetofon i wysłuchała całej debaty. Po trzech godzinach zastałem ją siedzącą w niemym osłupieniu na tym samym miejscu. Jedyne, co zdołała wypowiedzieć, to:

– Nie wierzę własnym uszom.

Przeszedł mnie dreszcz. Nie tracąc czasu, wręczyłem jej kasetę z „Nagraniem”. Po raz pierwszy odkąd zostałem katolikiem, wysłuchała mojego świadectwa.

Sprawy zaczynały nabierać tempa. Zadzwonił do mnie dr Alan Schreck, ówczesny dziekan Wydziału Teologicznego na Uniwersytecie Franciszkańskim w Steubemdlle. Poinformował mnie o wakacie na jego wydziale w zbliżającym się roku akademickim 1990/1991 i zaproponował, żebym złożył podanie. Uczyniłem to bez chwili zwłoki.

Przed kilku laty Uniwersytet Franciszkański sponsorował konferencję na temat małżeństwa i rodziny. Pojechałem na nią z Philem Suttonem, moim bliskim przyjacielem i kolegą, który w tym czasie wykładał psychologię w College'u Świętego Franciszka. Po konferencji, jadąc już do domu, przypomnieliśmy sobie pozdrowienie rozproszonych po świecie Żydów: „Za rok w Jeruzalem”. Dla żartów przerobiliśmy to z Philem na pozdrowienie katolickie: „Za rok w Steubenville”. Rok później Phil zrezygnował z pracy w Kolegium Św. Franciszka, by zostać wykładowcą na Uniwersytecie Franciszkańskim w Steubenville. Miał tam prowadzić seminaria magisterskie z zakresu poradnictwa. Tym razem ja zastanawiałem się nad kolejnym rokiem. Nawet nie domyślaliśmy się, że Pan zinterpretuje nasze żartobliwe powiedzonko jako modlitwę.

Mówiąc Kimberly o nowej możliwości, przypomniałem jej też moje doświadczenie wspólnej modlitwy w tym miejscu. Opowiedziałem też o tym, jak uniwersytet – począwszy od rektora Ojca Michaela Scanlana, a skończywszy na wykładowcach i studentach – angażuje się w obronę życia. Dodałem też, że Uniwersytet Franciszkański ma ponad setkę studentów, którzy jako główny kierunek studiów wybrali teologię. Jest ich tu więcej niż w Uniwersytecie Katolickim czy Notre Dame. Jest też specjalny program magisterski z teologii skoncentrowany na małżeństwie i rodzinie. Po raz pierwszy od pięciu lat znowu modliliśmy się jednym sercem.

Po Bożym Narodzeniu pojechaliśmy do Steubemdlle na wstępną rozmowę z Ojcem Scanlanem i dr Schreckiem. Dzień przed wyjazdem Kimberly po raz drugi poroniła. Ja byłem skruszony, ona załamana. Pod koniec rozmowy Kimberly powiedziała Ojcu Scanlanowi o tym, co się stało. Następnie poprosiła go – kapłana katolickiego! – żeby się za nią pomodlił. Bez najmniejszego wahania wstał, wyszedł zza biurka, włożył na nią ręce i zaczął przyzywać w modlitwie uzdrawiającą łaskę Boga.

Podczas rozmowy Ojciec Scanlan podzielił się z nami swoimi dawnymi wątpliwościami dotyczącymi niektórych dogmatów i kultu maryjnego. Nic nie mogło sprawić Kimberly większej radości niż ta historia trudu, jaki zadawał sobie ksiądz katolicki, by zrozumieć i docenić Maryję. Słuchała też z uwagą, gdy zaczął wyjaśniać, że właśnie całkiem niedawno odkrył, jak bardzo biblijne i skoncentrowane na Chrystusie są w rzeczywistości dogmaty i nabożeństwa maryjne, jeśli prawidłowo się je rozumie i praktykuje zgodnie z nauką Soboru Watykańskiego II. Wyjaśnienie było krótkie lecz treściwe.

Nie minęło kilka tygodni i udałem się do Steubenville, by odbyć kolejną rozmowę i wygłosić wykład dla studentów. Jedno i drugie wypadło bardzo dobrze. Szczególnie chwycił mnie za serce czas spędzony z Alanem i Nancy Schreck. Poza serdeczną gościnnością ofiarowali mi również swoją przyjaźń. Parę dni po moim powrocie do domu Alan poinformował nas, że otrzymałem pracę. Naszym modlitwom o Boże prowadzenie nie sposób było w tym czasie odmówić gorliwości. Z wdzięcznością przyjęliśmy propozycję.

Paradoks polegał na tym, że zupełnie przestałem się orientować w poglądach Kimberly na kwestie katolickie. Zaczęło wreszcie docierać do mnie to, co wbijał mi do głowy Gil Kaufmann, bliski przyjaciel z Opus Dei: najpierw miłość, potem doktryna.

Poleciałem do Kalifornii, by przemawiać na sponsorowanej przez „Katolickie Odpowiedzi” konferencji apologetycznej. Wiele osób, które słyszały już wcześniej „Nagranie”, wypytywało mnie o Kimberly. Pierwsze pytanie, które zadano mi po zakończeniu wykładu, brzmiało mniej więcej tak: „Scott, wszyscy słuchaliśmy twojego świadectwa nagranego kilka miesięcy temu. Powiedz nam, jakie teraz jest stanowisko twojej żony wobec wiary katolickiej?”. Musiałem ze wstydem wyznać, że nie mam pojęcia.

Późnym wieczorem zatelefonowałem do Kimberly, która spędzała weekend w domu Schrecków w Steubemdlle, gdzie pojechała szukać mieszkania. Opowiedziałem jej o tym, jak ludzie z konferencji – znający „Nagranie” – chcieli dowiedzieć się, na jakim etapie poszukiwań jest obecnie. Zapytałem ją, czy jest może coś, co chciałaby żebym im powiedział. Zupełnie nie spodziewałem się tego, co miałem usłyszeć.

Po chwili ciszy, odpowiedziała:

– Powiedz im, że kiedy wczoraj, w Środę Popielcową, jechałam do Steubenville, po długich przemyśleniach i modlitwie stało się dla mnie jasne, że Bóg wzywa mnie, bym na najbliższe Święta Wielkanocne powróciła do domu.

Przez ponad minutę żadne z nas nie mogło wydobyć głosu. Dopiero potem przyszły łzy, modlitwa i słowa radości.

Wkrótce wiedziała już o tym cała konferencja.

Przyjęcie Kimberly do Kościoła katolickiego miało odbyć się w kościele świętego Patryka w Joliet, w Wigilię Paschalną 1990 roku. (Data nieodparcie nasuwała ciekawe skojarzenie. Zaledwie pięć lat temu rok 1990 został ustalony jako najwcześniejsza data mojego ewentualnego przejścia na katolicyzm. Tymczasem niespodziewanie stał się datą. Kimberly!) Radość ze zbliżającego się przyjęcia Kimberly była chwilami wręcz szalona. Zachowanie pokutnego ducha Postu wymagało karkołomnych wysiłków od nas obojga. Jeszcze nigdy nie przeżywaliśmy w tak szczególny sposób obchodów Wielkiego Tygodnia.

W środku Wielkiego Tygodnia przypadkiem wpadłem na pomysł, żeby zapytać Kimberly:

– Jakiego świętego wybrałaś sobie na patrona?

– O czym ty mówisz? – popatrzyła na mnie zdziwiona. Zacząłem więc wyjaśniać:

– Kiedy przystępujesz do Sakramentu Bierzmowania, możesz wybrać sobie imię. Zazwyczaj jest to imię świętego patrona, z którym czujesz się jakoś związana. Ja na przykład, przyłączając się do Kościoła, wybrałem sobie św. Franciszka Salezego.

Miałem wrażenie, że dalej nie za bardzo rozumie, w czym rzecz.

– Dlaczego właśnie jego? – zapytała. Posłusznie wziąłem się za objaśnianie:

– Święty Franciszek Salezy był biskupem Genewy w Szwajcarii w czasach, gdy Jan Kalwin odwodził ludzi od katolickiej wiary. Z lektury dowiedziałem się, że św. Franciszek Salezy był tak skutecznym kaznodzieją i apologetą, że poprzez swoje kazania i traktaty przyprowadził z powrotem do Kościoła ponad czterdzieści tysięcy zwolenników Kalwina. Pomyślałem więc, że skoro wtedy potrafił sprowadzić tam aż tylu, to pewnie teraz da sobie radę z jednym. Poza tym, św. Franciszek Salezy został również ogłoszony patronem wydawnictw katolickich. Ponieważ zaś ja byłem właścicielem około piętnastu tysięcy książek, stwierdziłem, że nie ma się już nad czym zastanawiać.

Kimberly odwróciła się z wyrazem dziwnej tęsknoty na twarzy.

– Chyba muszę po prostu pomodlić się i zobaczyć, czy Pan nie nasunie mi kogoś na myśl.

Nie przyznałem się jej, ale wiedziałem już, kogo najchętniej wybrałbym dla niej za patronkę. Przed dwoma laty, wkrótce po moim nawróceniu na katolicyzm, wziąłem udział w konferencji Stowarzyszenia Uczonych Katolickich. Poznałem tam słynnego teologa, Germaina Griseza i jego żonę, Jeanette. Siedziałem obok nich na bankiecie w sobotni wieczór. Podzieliłem się z nimi całą radością swojego nawrócenia i bólem z powodu oporu Kimberly.

Pod koniec naszego spotkania oboje spojrzeli na siebie, a następnie na mnie.

– My wiemy, co trzeba zrobić – odezwał się Germain.

– Co macie na myśli? – zapytałem, nie pojmując znaczenia tej dość zagadkowej uwagi.

Jedno przez drugie zaczęli opowiadać o świętej Elizabeth Ann Seton: gospodyni domowej, matce pięciorga dzieci, katolickiej konwertytce z protestantyzmu i założycielce Amerykańskich Sióstr Miłosierdzia. Została niedawno kanonizowana jako pierwsza święta urodzona i żyjąca w Ameryce. Wspomnieli też, że jej sanktuarium znajduje się niedaleko ich domu w Emmitsburgu, w stanie Maryland.

Ich opowieść o świętej Elizabeth Ann Seton była ciekawa, ale nie przykuła mojej uwagi na tyle, bym uznał ją za główną atrakcję konferencji. Do czasu!

Po tygodniu otrzymałem przesyłkę pocztową. Widząc, że w miejscu dla nadawcy figuruje nazwisko Germain i Jeanette Grisez, domyśliłem się, że zawiera jakieś dewocjonalia. Postanowiłem zatem otworzyć jaw swoim gabinecie, z dala od zaniepokojonych spojrzeń Kimberly. Wewnątrz, prócz egzemplarza biografii świętej Elizabeth Ann Seton pióra Josepha Dirvina, znalazłem coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem: niewielki relikwiarz, zawierający relikwię Matki Seton.

Nie miałem pojęcia, do czego służy relikwiarz, poprosiłem więc o wyjaśnienie zaprzyjaźnionego katolika. Później zacząłem nosić go przy sobie. Gdy atmosfera w naszym małżeństwie stawała się napięta, przypominał mi, by polecać Kimberly Panu za pośrednictwem i pod opieką Matki Seton.

Pewnego dnia stało się to, co stać się musiało – przeglądając przed praniem kieszenie moich ubrań, Kimberly znalazła relikwiarz.

– Scott, co to u licha jest?

Zamarłem. Bezskutecznie próbując opanować drżący głos, wyjąkałem:

– Nic takiego, Kimberly, naprawdę nic takiego. Nawet nie ma co tłumaczyć.

Przez chwilę patrzyła na niego podejrzliwie. Widziałem w jej oczach lęk, że jeśli będzie pytać dalej, to zacznę mówić coś, czego zupełnie nie ma ochoty słuchać. Oddała mi go z powrotem.

Powodowany mieszaniną roztropności i strachu, przestałem nosić relikwiarz przy sobie, chowając go na dnie szuflady w biurku. Biografia już wcześniej znalazła się na którejś z dolnych półek w ciemnym zakamarku gabinetu.

Z perspektywy czasu wiem, że sytuacja, która zdarzyła się dwa lata później, nie powinna była mnie zaskoczyć. A jednak tak się stało.

Następnego dnia po tym jak rozmawialiśmy z Kimberly o wyborze imienia z bierzmowania i świętej patronki dla niej – przygotowując się do spania zapytałem:

– Co takiego czytasz, Kimberly?

– Książkę o świętej Elizabeth Ann Seton. Zastygłem z bluzą od piżamy w ręku:

- Kimberly, czy możesz mi powiedzieć, skąd ty to wzięłaś?

- Szperałam dziś trochę po tych twoich książkach – wyjaśniła lekko nieobecnym tonem – no i ta jakoś wpadła mi w ręce.

Dreszcz przebiegł mi po krzyżu:

– No i co, ciekawa?

– Jeszcze jak, Scott – odparła z entuzjazmem. – Nie mogę się od niej oderwać od paru godzin i myślę, że znalazłam już sobie patronkę.

Albo to ona znalazła ciebie, pomyślałem. Zdołałem jednak wydobyć z siebie zaledwie bełkotliwe:

- Naprawdę? – W tym momencie miałem niejakie wątpliwości, gdzie kończy się „obcowanie świętych” a zaczynają przywidzenia. Po chwili usiadłem na łóżku i opowiedziałem jej, co wydarzyło się przed około dwoma laty. Później podarowałem jej relikwię.

Nadszedł wreszcie wyczekiwany wieczór. Kimberly wyruszyła na Liturgię Wigilii Paschalnej pół godziny wcześniej, by ksiądz Memenas mógł wysłuchać jej pierwszej spowiedzi.

Podczas Mszy Kimberly wręczyła mi karteczkę. Gdy spojrzałem na nią, zobaczyłem słowa: „Najukochańszy Scottcie. Jestem tak bardzo wdzięczna za ciebie i za to, że przetarłeś dla nas szlak. Kocham cię. K”. Z radości nie byłem w stanie wykrztusić słowa, ale uśmiech i łzy wystarczyły, by zdradzić Kimberly co myślę.

Tego wieczoru po raz pierwszy wspólnie przyjęliśmy Eucharystię. Był to stosowny epilog burzliwego religijnego romansu. Jednoczyłem się w pełni ze swoją oblubienicą przez Chrystusa i Jego Oblubienicę.

Kimberly:

Tydzień po chrzcie Hanny przeprowadziliśmy się do Jo-liet, w stanie Illinois. Były to dla nas bardzo pracowite dni. Przyzwyczajaliśmy się do życia w naszym pierwszym własnym domu, do nowego dziecka, do pierwszego doświadczenia domowej edukacji. Scott był pełnoetatowym wykładowcą na Wydziale Teologicznym Kolegium św. Franciszka i uwielbiał tę pracę. Życie było tak wypełnione!

W moim życiu wyraźnie minęła zima i nastąpiła wiosenna odwilż. Całym sercem chciałam studiować, szczególnie temat chrztu. Scott znajdował czas na zajmowanie się dziećmi, by umożliwić mi naukę. Nie uważając bynajmniej lat seminaryjnych za czas stracony stwierdziłam, że zdobyłam umiejętności, dzięki którym mogłam teraz zagłębić się w poważne studium Pisma Świętego. Miła niespodzianka spotkała mnie, gdy zaczęłam studiować biblistów katolickich. Z jakichś powodów uważałam, że katolicy cytują głównie dokumenty papieskie. Zaczęłam doceniać fakt, że Hanna przez chrzest stała się dzieckiem Bożym, narodzonym z wody i z Ducha Świętego. Gdy czytałam o chrzcie, kojarzył mi się on z tym, co już wiedziałam na temat usprawiedliwienia. Podobnie jak w przypadku Scotta, badania podjęte jeszcze w czasach seminaryjnych studiów, doprowadziły mnie do odrzucenia protestanckiej koncepcji usprawiedliwienia jedynie przez wiarę jako niebiblijnej. Chrzest niemowląt podkreślał usprawiedliwienie jedynie przez łaskę. Byłam pod głębokim urokiem katolickich prac biblijnych dotyczących usprawiedliwienia i chrztu.

Nie brałam udziału we Mszy od czasu Wigilii Paschalnej przed dwoma laty, kiedy to Scott został przyjęty do Kościoła. Uczestnicząc w nabożeństwie Środy Popielcowej w niewielkiej kapliczce byłam zaskoczona wrażeniem, jakie wywarła na mnie liturgia. Wezwanie do nawrócenia było tak mocne, że zastanawiałam się, w jaki sposób moi znajomi, będący kiedyś katolikami, mogli je przeoczyć. Twierdzili bowiem, że w Kościele katolickim nigdy nie wezwano ich do opowiedzenia się za Ewangelią.

Zdaje się, że gdy tylko Scott przyjął wiarę katolicką, nasi synkowie (z których jeden miał wówczas dwa, a drugi trzy latka) zaczęli mówić, że zostaną kapłanami. Nie wierzyłam własnym uszom! Dotykało mnie to wtedy do żywego. W Jo-liet spotkałam jednak wielu wspaniałych, głęboko wierzących księży. Dostrzegłam też w swoim sercu zmianę postawy co do przyszłych planów Bożych dla życia moich synów. Kiedy mój trzyletni synek Gabriel oświadczył: „Mamusiu, na świecie brakuje księży i sióstr. Zostanę księdzem i będę jeździł po całym świecie szukając nowych”, odkryłam, że cieszę się z jego pragnień. Taka zmiana mogła pochodzić jedynie od Pana.

Modląc się zaczęłam zupełnie inaczej formułować pytania. Zaczęłam prosić Pana, bym mogła patrzeć na Eucharystię i inne sakramenty tak, jak On je widzi i myśleć o nich tak, jak On o nich myśli. Zamiast jęczeć z bólu po kolejnej konfrontacji poglądów ze Scottem, zaczęłam przychodzić do Boga, pragnąc spojrzeć na sprawę z Jego perspektywy – nawet gdyby miała się okazać rzymskokatolicka.

Przychodziły jeszcze chwile załamania – gdy wydawało mi się, że wsysa mnie pustka, że coś jest nie w porządku z moim myśleniem. Przecież, gdybym rozumowała właściwie, widziałabym wszystkie błędy Kościoła katolickiego. Czasami miewałam takie ataki płaczu wydobywającego się gdzieś z samej głębi, że niemal odbierało mi oddech, gdy uginałam się pod naciskiem nieznanego.

Teraz przeżywałam jednak także i momenty niewiarygodnej łaski, które dawały mi wytchnienie. Nie zawsze umiałam stwierdzić, gdzie kończą się moje przekonania, a zaczyna upór. Jednak Bóg w swoim miłosierdziu wskazywał mi drogę.

Ustaliliśmy ze Scottem, że Michael w wieku siedmiu lat przystąpi do Pierwszej Komunii i że dzieci zostaną katolikami. Musiałam jednak wyrzucić tę datę ze swoich myśli, gdyż nie mogłam poradzić sobie z jej presją/Próbowałam natomiast koncentrować się na meritum sprawy.

Wiosną 1988 roku Scott namówił mnie, bym skorzystała z okazji odwiedzenia zaprzyjaźnionego pastorostwa w Wirginii. Miałam wiele pytań i spodziewałam się, że pomogą mi oni znaleźć na nie odpowiedzi.

Była to bardzo owocna podróż. Odnowiliśmy przyjaźń, osłabioną po nawróceniu Scotta, porozmawialiśmy o spornych kwestiach teologicznych. Gdy próbowałam wyjaśnić moim przyjaciołom, dlaczego Scott zrobił to, co zrobił, zaczęła coraz bardziej docierać do mnie logika stojąca za jego argumentami. Chociaż zupełnie nie było to moim celem.

Najpierw przeanalizowaliśmy z Jackiem zdanie po zdaniu tekst Ewangelii św. Jana 6,52-69, rozpatrując stanowisko katolickie. Wiele już razy w swoim życiu czytałam Ewangelię św. Jana, ale nigdy z taką mocą przekonania nie przemówiły do mnie słowa Jezusa powtarzającego wciąż, że mamy jeść (nawet przeżuwać) Jego Ciało i pić Jego Krew, by otrzymać życie.

– Co na to powiesz, Jack? – zapytałam.

– Myślę, że Jezus mówi tu o wierze, Kimberly. Była to ta sama interpretacja, którą nam przedstawiono, gdy jeszcze wspólnie chodziliśmy na zajęcia w seminarium.

– Czekaj, czekaj. Czy mówisz to na podstawie słów wiersza 63: „Ciało na nic się nie przyda”? Przeczytaj ten werset w całości. „Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda.” To duch daje życie. Innymi słowy, Jezus nie powiedział ludziom: „Proszę bardzo, ty weź sobie palec u ręki, a ty u nogi”. Wskazywał na czas po swojej śmierci, zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu, kiedy to Duch da uczniom Jego uwielbione Ciało i stanie się Ono życiodajne dla świata.

– Poza tym, Jack, czy Żydzi mieliby o co tak się obrażać, gdyby Jezus mówił jedynie o wierze i symbolicznym obrzędzie upamiętniającym ofiarę Jego Ciała i Krwi? Odeszli zgorszeni myśląc, że mówi o kanibalizmie. Dlaczego Jezus miałby pozwolić na to, by wielu z Jego uczniów opuściło Go z powodu zwykłego niezrozumienia? I nawet swoim najbliższym Apostołom nie wyjaśnił, że mówił jedynie o wierze, posługując się symboliką swojej zbliżającej się Ofiary. W innych fragmentach Pisma Świętego wyjaśniał przynajmniej na użytek swoich najbliższych uczniów to, czego nie rozumieli z Jego nauczania.

Jack nie podzielał moich zastrzeżeń co do protestanckiego rozumienia tego fragmentu. Ja jednak po raz pierwszy poczułam wagę argumentów strony katolickiej. Dyskusja ta rzuciła mi światło na jeszcze inny problem związany z transsubstancjacją – w jaki sposób Jezus jako człowiek mógł dać swoje rzeczywiste Ciało i Krew Apostołom podczas Ostatniej Wieczerzy? A jeśli nie zrobił tego wówczas, dlaczego mielibyśmy uważać, że nasze naśladowanie tego faktu jest czymś więcej niż zwykłym symbolem?

Wiedziałam, że katolicy uważają to za cud. Wydawało mi się to jednak zbyt prostym wyjaśnieniem, dopóki nie skojarzyłam go ze znajdującym się w pierwszej części szóstego rozdziału Ewangelii św. Jana opisem cudu rozmnożenia chleba i ryb. Rozmnożenie pokarmu było przygotowaniem do cudownego rozmnożenia Ciała i Krwi Jezusa dla życia świata. I chociaż Jezus jako człowiek nie mógłby oddzielić w Wieczerniku swego Ciała i Krwi, by dać je uczniom, to przecież był On nie tylko człowiekiem. Będąc w pełni Bogiem, podobnie jak był w pełni człowiekiem, mógł przebywać wśród uczniów w swoim ziemskim ciele, a jednocześnie zamienić chleb i wino w swoje Ciało i Krew.

Po jakimś czasie odwiedziłam innego zaprzyjaźnionego pastora, Billa, i jego żonę Lisanne. W trakcie rozmowy Bili zadał mi pytanie:

– Co będzie z waszymi dziećmi?

– Będą wychowywane w wierze katolickiej. Praktycznie nie mam innego wyboru.

- Oczywiście, że masz – zapewnił mnie Bili. – Masz prawo rozwieść się z nim i zabrać dzieci, ponieważ odszedł od wiary, przyjmując herezję.

– To niemożliwe, Bill, Scott jako chrześcijanin jest zbyt prawy w swoim postępowaniu, żebym mogła spisać go duchowo na straty i odebrać mu dzieci.

Bili i Lisanne zadali mi wiele pytań i – w przeciwieństwie do większości naszych znajomych protestantów – pozwolili mi naprawdę otworzyć przed sobą swoje serce. Pod koniec rozmowy powiedziałam:

– Trudno, nie jestem konformistką i was też o to nie posądzam. Jeśli przejdę na katolicyzm – a nie mam najmniejszej ochoty – jeśli jednak będę przekonana o jego prawdzie, to mam zamiar zabrać was ze sobą!

(Kilka miesięcy później Bili zadzwonił do Scotta, by przeprosić za namawianie mnie do rozwodu i wyznać, że moje wyjaśnienie jego poglądów było tak przekonywujące, że zamierza zabrać się na serio za studiowanie nauki Kościoła katolickiego. Lisanne, mimo odległości jaka nas dzieliła, stała się moją współtowarzyszką w studiach. Obie byłyśmy w podobnej sytuacji – rozumiałyśmy potrzebę ich podjęcia, ale zabierałyśmy się do tego z mieszanymi uczuciami. Nasza współpraca polegała na tym, że przerabiałyśmy ten sam temat albo książkę, a następnie dwa razy w miesiącu prowadziłyśmy kilkugodzinną dyskusję. Parę miesięcy po moim nawróceniu, również Bili i Lisanne zostali przyjęci do Kościoła, wśród wielu cierpień związanych z ekskomuniką z ich własnego zboru.)

Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami. W mojej katolickiej łamigłówce ułożyło się kilka nowych fragmentów. Zobaczyłam jednak, że kontynuowanie moich poszukiwań może dla mnie oznaczać utratę niektórych protestanckich przyjaźni. Przychodziły jeszcze chwile depresji i samotności. Odczuwałam też brak zaufania ze strony nowych, katolickich znajomych.

Nie miałam nawet pewności, czy katolicy rzeczywiście wierzą w to, w co zgodnie z tym co czytałam, wierzyć powinni. Gdy byliśmy na Mszy, wchodzący ludzie nie zdejmowali płaszczy, tak jakby mieli ochotę ulotnić się natychmiast po przyjęciu Hostii. (Nigdy nie zostałabym w płaszczu przychodząc do kogoś na kolację!) Dla mnie, protestantki, przyzwyczajonej do wspólnotowej atmosfery i życzliwych rozmów po nabożeństwie, szokiem było odkrycie, że większość zebranych nie zamierza zostać, aby się z kimkolwiek przywitać.

Widziałam ludzi, którzy po otrzymaniu Komunii szli prosto do wyjścia. Myślę, że chcieli uniknąć tłoku przy wyjeździe z parkingu. Nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że można pójść do kogoś na kolację i nawet nie podziękować gospodarzowi, który ją przygotował. A przecież ci ludzie przyjmowali podobno Pana wszechświata, Boga-Człowieka, który oddał życie, by ich zbawić! Nie mieli czasu, by złożyć Mu dziękczynienie za ten niewiarygodny dar! Scott nazywał to „wyjściem Judasza” – otrzymał i wyszedł na zewnątrz.

Pewnego wieczoru mieliśmy okazję być na Mszy, która kończyła się procesją eucharystyczną. Zetknęłam się z czymś takim po raz pierwszy. Widząc jak kolejne rzędy dorosłych mężczyzn i kobiet klękają i pochylają głowy przed przesuwającą się monstrancją, pomyślałam – ci ludzie wierzą, że to Pan, a nie chleb i wino. Jeśli to Jezus, ich reakcja jest jedyną właściwą. Skoro do dzisiaj klęka się przed królem, to o ile bardziej przed Królem Królów i Panem Panów. Czy to nawet bezpiecznie nie uklęknąć?

A jednak, rozumowałam dalej, jeśli tak nie jest? Jeśli w tej monstrancji nie ma Jezusa, ci ludzie popełniają wielkie bałwochwalstwo. Czy więc bezpiecznie jest uklęknąć? Sytuacja doskonale obrazowała to, co stale powtarzał Scott:

- Katolicyzm nie jest po prostu jednym z wielu wyznań. Jest on albo prawdziwy, albo diabelski.

Monstrancja przybliżyła się do mnie i musiałam jakoś zareagować. Wykonałam więc niepewnie jakiś nieokreślony ruch w rodzaju ukłonu. Kolejny raz poczułam, jak Duch Święty przynagla mnie do poważnego potraktowania moich studiów, gdyż chodzi tu o coś więcej, niż wybór najbardziej odpowiadającego mi wyznania.

Chociaż nie byłam jeszcze zdecydowana przyłączyć się do Kościoła katolickiego, znajomi fundamentaliści odcinali się już ode mnie twierdząc, że stałam się zbyt katolicka. Wyglądało to tak, jakby nie rozumieli, że i oni i ja siedzimy na kolanach Ojca. Jakby próbowali mnie zepchnąć, wołając:

– Ty nie masz prawa tu być! Ty zostaniesz katoliczką!

Wciąż jeszcze widziałam poważne przeszkody dzielące mnie od Kościoła, a największą z nich była Maryja. Scott rozumiał mnie – sam swojego czasu musiał się z tym uporać. Kiedy dowiedział się, że dr Mark Miravalle ma wygłosić w naszym kolegium odczyt na temat Maryi, zaproponował, żebym przyszła posłuchać. Pomyślałam, że taki wykład może być miłą odmianą po zażartych bojach, jakie wiedliśmy na ten temat ze Scottem.

Nie zgodziłam się ze wszystkim, co usłyszałam – zrodziło mi się wiele wątpliwości. Nie przyjęłam jednak, jak zazwyczaj, pozycji obronnej, lecz słuchałam, jak dr Miravalle wyjaśniał naukę Kościoła katolickiego o Maryi. Po pierwsze, nie jest ona boginią – jest godna czci i szacunku, ale nie uwielbienia, które należy się jedynie samemu Bogu. Po drugie, jak żadna inna matka, jest stworzeniem uformowanym w niepowtarzalny sposób przez swojego Syna. Po trzecie, Maryja radowała się w Bogu, swoim Zbawicielu (co wyraziła w Magnificat), ponieważ Jezus wybawił ją od grzechu od chwili poczęcia. Innymi słowy, jej bezgrzeszność była darem łaski, działającej, zanim popełniła grzech. (Z pewnością Bóg uchronił wielu z nas od wielkiej rozwiązłości, zanim zdążyliśmy w nią popaść. Możliwe więc, że Maryję uchronił jeszcze wcześniej. Uznałam to za prawdopodobne.)

Po czwarte, tytuł Królowej Nieba nie oznaczał – jak mylnie uważałam – że Maryja została poślubiona Bogu. Wynikał stąd, że spotkał ją zaszczyt stania się Królową Matką Jezusa, Króla Królów i Syna Dawida. W Starym Testamencie Król Salomon, także syn Dawida, wyniósł swą matkę, Batszebę, na tron po swojej prawicy, oddając jej ze swym dworem hołd jako królowej matce. A w Nowym Testamencie Jezus wyniósł swoją Matkę, Najświętszą Maryj ę Pannę, na tron po swojej prawicy w niebiosach, zapraszając nas, byśmy oddali jej hołd jako Królowej Matce Niebios.

Po piąte, misją Maryi jest wskazywanie nie na siebie, lecz na swego Syna mówiąc: „Uczyńcie, cokolwiek wam powie”. W tym momencie uświadomiłam sobie, że niektóre formy kultu maryjnego, koncentrujące się na Maryi z pominięciem Jezusa, mogą być sprzeczne z nauką katolicką na jej temat. Być może ci biedni ludzie, nawet nieświadomie, obrażają Najświętszą Pannę. Próbują oddawać jej cześć, a jednocześnie ignorują jej podstawową misję prowadzenia nas do Syna.

Wracając tego wieczoru do domu, odbyliśmy ze Scottem ciekawą rozmowę na temat argumentów dr Miravalle. Scott dodał jeszcze parę uwag o Maryi jako Bożym arcydziele, które uznałam za warte uwagi.

– Maryja jest arcydziełem Boga. Czy byłaś kiedyś na wystawie, na której twórca prezentował swoje prace? Czy uważasz, że obraziłby się na ciebie za to, że przypatrujesz się czemuś, co uważa za swoje arcydzieło? Czy miałby pretensję, że patrzysz na nie, a nie na niego? Czy wołałby: „Hej, ludzie, macie patrzeć na mnie!”? – Nie, artysta poczytywałby sobie za honor to, że z uwagą oglądasz jego dzieło. Właśnie Maryja jest dziełem Boga, od początku do końca.

– Gdy ktoś chwali któreś z naszych dzieci – kontynuował Scott – czy przerywasz mu mówiąc: „Chwal tego, komu się to należy”? Nie, bo przecież wiesz, że zaszczyt, który spotyka nasze dziecko, jest także twoim zaszczytem. Podobnie Bóg odbiera cześć i chwałę, gdy czczone są Jego dzieci.

Gdy wieczorem zastanawiałam się nad tym wszystkim podczas modlitwy, po raz pierwszy zapytałam Boga, co On myśli o Maryi. W moim sercu pojawiły się takie sformułowania jak: „Ona jest Moją umiłowaną Córką”, „moje wierne Dziecko”, „mój piękny Przybytek”, i „moja Arka Przymierza, niosąca Jezusa światu”.

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego cały czas odnosiłam wrażenie, że katolicy oddają Maryi cześć boską. Wiedziałam przecież, że jest to wyraźnie zabronione przez Kościół. W pewnym momencie olśniło mnie. Uświadomiłam sobie, że protestanci przez oddawanie czci Bogu rozumieją śpiew, modlitwę i głoszenie kazań. Skoro więc katolicy śpiewają pieśni maryjne, zwracają się do niej w modlitwie i nauczają o niej w kazaniach, protestanci dochodzą do wniosku, że oddaje się jej cześć boską. Katolicy natomiast przez oddawanie czci Bogu rozumieją ofiarę Ciała i Krwi Pańskiej. I nigdy nie przyszłoby im do głowy, by składać w ofierze Maryję ani też jej składać ofiary na ołtarzu. Było to dla mnie niezwykle odkrywcze spostrzeżenie.

Moje główne obiekcje teologiczne zostały już rozstrzygnięte. Pozostał jednak mur, bariera emocjonalna, wymagająca nadprzyrodzonego daru wiary, by chociaż zechcieć za nią zajrzeć – nie mówiąc już o jej przekroczeniu. W listopadzie 1988 roku pisałam: „Tam, gdzie jest śmierć, Bóg może przynieść zmartwychwstanie. Ale po to, by zmartwychwstać, trzeba zupełnie umrzeć. Czy już umarłam? Czy w pełni przylgnęłam do Ciebie, Panie, by umierać dla siebie i żyć dla Ciebie? Tak trudno lawirować między depresją a rozpaczą. W całym tym zamieszaniu błogosławię Ciebie, Panie, bo Ty od samego początku znasz przyszłość”.

Pewnego dnia, gdy moje dzieci były wyjątkowo uciążliwe, zadzwonił do mnie znajomy. Gdy zwierzyłam mu się ze swoich problemów, powiedział:

– Dlaczego nie potraktujesz Maryi jako wspaniałej matki, do której zawsze możesz udać się po pomoc?

– Będę szczera – odparłam. – Po pierwsze, mówisz mi, że mam do czynienia z kobietą, która nigdy nie zgrzeszyła. Po drugie, mówisz, że miała tylko jedno dziecko i to w dodatku idealne. Sam pomyśl, jak to wygląda – siedzą sobie przy obiedzie, nagle coś jest nie tak i wszyscy patrzą na ś w. Józefa, bo to przecież musi być jego wina! W ogóle nie uznaję proszenia świętych o wstawiennictwo, ale gdybym uznawała, zwróciłabym się do Józefa. Nie mam nic wspólnego z Maryją!

(Jakiś czas później podzieliłam się tą historią z przyjaciółką, która niepokoiła się moim brakiem odniesienia do Maryi. Zastanowiła się chwilę i powiedziała:

- Kimberly, to prawda, co powiedziałaś. Maryja była doskonała i miała tylko jedno doskonałe dziecko. Ale jeżeli naprawdę jest matką wszystkich wierzących, to pomyśl sama, iloma trudnymi dziećmi musi się zajmować!)

Właśnie w tym czasie Bóg, w swoim miłosierdziu, dopuścił na nas szczególne cierpienie. W 1989 roku w wyniku poronienia straciliśmy dwoje dzieci: jedno w styczniu, Rafaela, a drugie w grudniu, Noela Franciszka. Użyłam zwrotu „w swoim miłosierdziu”, gdyż On wspaniale potrafi wykorzystywać ból i cierpienie po to, by odwrócić naszą uwagę od drobiazgów i przyciągnąć do siebie. Jak mówiła Matka Teresa, cierpienie jest czułym dotknięciem Boga, wzywającym nas do powrotu do Niego, do przyznania, że nasze życie zależy nie od nas, lecz od Niego i można Mu je całkowicie zawierzyć. Uświadomiłam sobie jeszcze głębiej znaną mi już prawdę, jak antykoncepcja ma się do Bożego daru nowego życia, i zaczęłam rozumieć na własnym przykładzie zbawczą naturę cierpienia.

O wiele bliższą rzeczywistością stało się dla mnie niebo. Do tej pory wyobrażałam je sobie jako miejsce, gdzie będę tylko z Jezusem. Nauczono mnie, że myśl o innych, z którymi mogłabym tam być, odbiera chwałę i zaszczyt bycia z Jezusem. Jednak teraz, gdy przy każdym poronieniu umierała część mnie, tęskniłam za tym, by być z tymi dziećmi, trzymać je w objęciach, poznać te bezcenne dusze. Radość z ponownego spotkania najbliższych osób – rodziców, rodzeństwa, dzieci – którzy wraz z nami kochali Pana, jest radością objawiającą chwałę Boga. Jej odblaskiem, a nie umniejszeniem.

Niebo opisane jest jako wspaniała uroczystość, weselne gody Baranka! Miłość w miarę udoskonalania się nie zanika, ale osiąga swój najpełniejszy rozkwit w obecności naszego Boga.

Po zabiegu chirurgicznym z powodu ciąży pozamacicznej, któremu poddałam się 22 stycznia 1989 roku, leżałam na sali szpitalnej z pustką w sercu. Czułam się tak bardzo samotna – po stracie życia, które poczęłam, i na skutek silnego fizycznego bólu po cesarskim cięciu (tym razem nie złagodzonego zwykłą pociechą nowo narodzonego maleństwa w objęciach matki). Scott pojechał do domu zająć się trójką naszych starszych dzieci, którym nie pozwolono odwiedzić mnie w czasie czterodniowej rekonwalescencji. Na domiar złego umieszczono mnie na oddziale noworodków, gdzie przez cały pobyt słyszałam głosy dzieci i ich matek.

Gdy otwierałam swoje serce przed Panem, wyobrażając sobie utracone maleństwo w Jego ramionach, przypomniał mi On fragmenty Pisma Świętego z Listu do Hebrajczyków - rozdziały 11 i 12, których już dawno temu nauczyłam się na pamięć. (Chcę podkreślić, jak ważne było, że znałam te fragmenty, gdyż dzięki temu Bóg mógł przypomnieć mi je w czasie kryzysu, gdy nie miałam dostępu do Jego Słowa. Katolicy mogą i powinni uczyć się na pamięć fragmentów Pisma Świętego - protestanci nie mają żadnego nadprogramowego genu, który by im to ułatwiał!)

Rozdział 11 Listu do Hebrajczyków podaje bohaterskie przykłady wiary, wyliczając świętych, którzy dla Boga zaryzykowali wszystko, z własnym życiem włącznie. Rozdział 12 zaczyna się słowami: „I my zatem mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków, odłożywszy wszelki ciężar, [a przede wszystkim] grzech, który nas łatwo zwodzi, winniśmy wytrwale biec w wyznaczonych nam zawodach. Patrzmy na Jezusa, który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala”.

Uważałam, zgodnie z nauką protestancką, że wyznawane przeze mnie w Credo świętych obcowanie znaczy tyle, że święci w niebie obcują ze sobą i święci na ziemi obcują ze sobą. Natomiast kontakt pomiędzy niebem a ziemią istnieje tylko pomiędzy każdym z nas a Panem. Stary Testament wyraźnie potępiał nekromancję - nawiązywanie kontaktów ze zmarłymi w celu poznania przyszłości.

Jednakże z 12 rozdziału Listu do Hebrajczyków zdawało się wynikać, że biegnąc w wyznaczonych nam zawodach mamy dokoła siebie (teraz) braci i siostry, którzy ukończyli bieg przed nami. Innymi słowy – w mojej szpitalnej izolatce nie byłam sama. Wiedziałam, że był tam Jezus. Ale oprócz Niego było także wielu innych braci i sióstr, którzy mnie wyprzedzili. Poczułam się tak, jakbym biegła na stadionie olimpijskim, dopingowana przez stojących na trybunach poprzednich medalistów konkurencji, w której właśnie startuję. Ci, którzy doskonale rozumieli, jaka jest cena zwycięstwa, zbierali się wokół mnie, by dodać mi otuchy.

Być może pośród mnóstwa świadków obecnych teraz na sali szpitalnej byli święci, którzy stracili dzieci o wiele starsze niż to moje. Lub tacy, którym umarł współmałżonek (a nie tylko po prostu poszedł do domu, by zająć się pozostałymi dziećmi), czy też przeżyli o wiele trudniejsze ode mnie doświadczenie samotności i złego stanu fizycznego. Jednakże nie znaleźli się tu po to, by mnie osądzać i strzępić sobie języki o moją totalną klęskę w walce ze smutkiem i samotnością. Przeciwnie – byli tu, by mnie, leżącą w bólu i smutku, otoczyć w imię Pana swoim współczuciem i modlitwą.

Jeśli, jak stwierdza List św. Jakuba 5,16, modlitwa sprawiedliwego ma wielką moc, to o ile większą modlitwa tego, który już się udoskonalił? Skoro mogę poprosić o modlitwę moją ziemską matkę ufając, że Bóg wysłucha jej próśb, dlaczego nie miałabym poprosić o to samo Matki Jezusa? Jest to zupełnie co innego niż nekromancja – chodzi o dusze żyjące, nie martwe. Nie proszę też je o przepowiadanie przyszłości, lecz o to, by wstawiały się za mną. Dokładnie na tej samej zasadzie, jak proszę o to moich braci i siostry w Chrystusie żyjących na ziemi. Nie zwracam się do nich zamiast do Jezusa, ale idę do Niego wraz z nimi, tak jak czynimy to na ziemi.

Modlitwa za wstawiennictwem świętych nie ujmuje niczego Bogu. Objawia raczej Jego chwałę przez to, że w Nim możemy żyć jako bracia i siostry w wierze. Różne fragmenty Pisma Świętego ułożyły się w jedną całość, a ja zaczęłam radować się bogactwem doktryny świętych obcowania. Wszyscy oni byli moim starszym rodzeństwem w Panu!

Do tego momentu krucyfiksy zawsze budziły mój niepokój. Jednak leżąc na szpitalnym łóżku (byłam hospitalizowana trzy razy z powodu tego jednego poronienia), patrzyłam na Krzyż i modliłam się: „Jezu, fakt, że znalazłeś się na tym Krzyżu, nadaje sens mojemu cierpieniu, gdyż mogę ofiarować je Tobie. A przecież to, co przeszłam, jest niczym w porównaniu z tym, co Ty przeszedłeś”. Jego cierpienie nadało inną perspektywę mojemu cierpieniu. Byłam za to tak wdzięczna! Pobyty w szpitalu stały się narzędziem w ręku Boga, który przyciągnął mnie do siebie tak blisko, jak jeszcze nigdy nie byłam.

Na najbliższej Mszy świętej, w której uczestniczyliśmy całą rodziną, miałam niesamowite poczucie jedności z całą rodziną Bożą. Pismo Święte naucza, że święci w niebie uczestniczą w tej samej liturgii co święci na ziemi. Tak więc cała rodzina jednoczy się przed obliczem Pana.

Rozmawiając z moją młodszą siostrą, która przeszła pięć poronień, zapytałam, jak radziła sobie z perspektywą utraty jednego dziecka po drugim. Kari zwierzyła się, że traktuje te bezcenne istnienia, które wraz z mężem utracili, jako swoje skarby w niebie. Uświadomiłam sobie, że podobnie jak oni, także Scott i ja mamy w niebie skarb w postaci tych dwóch duszyczek. Pan pozwolił, aby nasza rodzina miała tam swoich szczególnych orędowników.

Wkrótce potem nasza półtoraroczna córeczka Hanna znalazła się w szpitalu chora na odwodnienie. Wiedząc już, co to znaczy samej cierpieć w szpitalu, poznałam teraz, co czuje matka czuwająca dzień i noc przy łóżku cierpiącego dziecka. Gdy zabrano ją do szpitala, miała bardzo wysoką gorączkę, która piątego dnia podskoczyła do 105,2 stopni Fahrenheita (40,6 stopni Celsjusza).

Pielęgniarki znosiły na wyścigi lodowate kompresy i obkładały nimi Hannę, by szybko zbić gorączkę. Ponieważ spałam w jej pokoju, pospieszyłam im z pomocą. Na szczęście nie będąc pielęgniarką nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji.

Gdy kolejne kompresy nagrzewały się od jej rozpalonego ciałka, zabierałyśmy je i kładłyśmy następne. Za wszelką cenę trzeba było obniżyć temperaturę. Hanna leżała z jedną ręką podłączoną do kroplówki, a drugą wyciągała ile sił ku mnie, trzęsąc się cała.

– Mamo! Mamo! – krzyczała.

Hanna nie mogła zrozumieć, co robię. Byłam po to, żeby ją bronić od krzywdy, a jednocześnie pomagałam obkładać ją kompresami, które sprawiały jej wiele bólu i niewygody. Nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć, ale wiedziałam, że właśnie przez to wyrażam jej swoją miłość.

W środku całego zamieszania poczułam, jak Pan kładzie mi rękę na ramieniu i mówi:

- Kimberly, widzisz, jaką jesteś dobrą matką? Kochasz swoją córeczkę, więc zadajesz jej ból, by ją uzdrowić. Czy widzisz, moja córko, jak bardzo cię kocham? Zadałem ci ból, by cię uzdrowić, by cię do siebie przyciągnąć. Chociaż pielęgniarki koncentrowały się jedynie na Hannie, w tym momencie głębsze uzdrowienie przeżywałam ja, toteż płakałam nad nami obiema.

Mniej więcej w tym czasie uświadomiłam sobie także, że czeka mnie kolejny ból. Decyzja o tym, by nie być już jedyną protestantką w rodzinie, którą założyłam, oznaczała kolejny rozłam – że stanę się jedyną katoliczką w rodzinie, z której pochodzę. Jak mogłam zgodzić się na oddzielenie od rodziny, w której się wychowałam i z którą łączyła mnie ogromna więź duchowa? Czy to możliwe, by ci właśnie ludzie, dzięki którym zaczęłam przystępować do Stołu Pańskiego, mieli być przy nim odłączeni ode mnie? Takie były moje nowe pytania i nowe troski.

Rozmowy z rodzicami i rodzeństwem na temat niektórych fragmentów Pisma Świętego – tego Pisma Świętego, które właśnie oni nauczyli mnie poznawać i kochać – stały się o wiele trudniejsze. Mojemu rodzeństwu ciężko było też patrzeć na ból, jaki zadawałam rodzicom. Widziałam, że moi rodzice w niewielkim stopniu dzielili się swoim bólem z rodzeństwem, nie chcąc, by odbiło się to na naszych wzajemnych kontaktach. (Te szlachetne dusze znosiły swe cierpienie, wspierając się wzajemnie przed Panem.)

Pisałam w tym czasie: „Świeżość wiary Mamy i Taty oraz ich gotowość do poświęceń, jakich ona wymaga, są dla mnie jasnym znakiem tego, że powinnam iść za Chrystusem tam, gdzie według mego rozeznania prowadzi mnie Jego słowo. Wiem, że idąc tą drogą, nie uniknę zadawania im bólu. To jednak nie ja wybrałam tę drogę, wprowadziła mnie na nią łaska Boża i Jego miłosierdzie”.

W Chicago znaleźliśmy ze Scottem bliską nam w swoich założeniach grupę ludzi o nazwie Towarzystwo Świętego Jakuba. Poznaliśmy tam wielu przyjaciół myślących podobnie do nas. (Nie tak, jak nasi znajomi protestanci, którzy w ogóle nie mieli ochoty nas słuchać. Czy też znajomi katolicy za nic nie mogący zrozumieć, co powstrzymuje mnie od przyłączenia się do Kościoła katolickiego.) Byli to ludzie znajdujący się w drodze, poszukujący, stawiający te same pytania, które i ja sobie zadawałam. Byłam zachwycona poznając ludzi, którzy doceniali nasze bolesne wysiłki przywrócenia jedności duchowej w rodzinie i cieszyli się moimi odkryciami.

Korzystając z przyjętego w Stanach sposobu zaznajamiania się z wiarą katolicką, zapisałam się na cykl spotkań prowadzonych w kościele Św. Patryka, opartych na Rytuale Chrześcijańskiego Wtajemniczenia Dorosłych. Mimo że widziałam już sens wielu doktryn katolickich, wciąż sporo było niejasności. Sytuacja przypominała mi pierwsze tygodnie w naszym nowym domu w Joliet. Scott był już pochłonięty zajęciami w College'u Świętego Franciszka, a ja całymi dniami zajmowałam się nowo narodzoną córeczką i dwoma synkami (młodszy miał trzy latka, a starszy cztery). Nie pozostawiało mi to zbyt wiele czasu na rozpakowywanie kartonów. Gdy czułam się zniechęcona tym, że przeciąga się to w nieskończoność, szłam do naszej prześlicznej jadalni i kierując wzrok tak, by nie widzieć pudeł, po prostu cieszyłam się jej pięknem. Łatwiej mi było wówczas uwierzyć, że życie wkrótce wróci do normy. Czy mogło być tak samo i z Kościołem katolickim? Być może, tylko skąd mam wiedzieć, co kryje się w „tych” kartonach? Innymi słowy - piękno Kościoła przemawiało do mojego serca. Wciąż jednak było zbyt wiele niewiadomych, by działać tak, jakby wszystko zostało już rozpakowane.

Jedne z zajęć rzuciły światło na kontrowersyjny temat -figury i obrazy Jezusa, Maryi i świętych. Zapytałam: „Dlaczego na nie pozwalać, a nawet do nich zachęcać, skoro jedno z Dziesięciu Przykazań potępia tworzenie bożków i oddawanie im czci?”.

Ksiądz Memenas odpowiedział pytaniem:

- Kimberly, czy w twoim domu jest miejsce na zdjęcia rodzinne?

-Tak.

- Dlaczego? Po co są ci potrzebne?

- Przypominają mi wspaniałych ludzi, których kocham -naszych rodziców, rodzeństwo, dzieci…

- Kimberly, czy kochasz fotografie, czy ludzi, których one przedstawiają?

- Oczywiście, że ludzi.

– Taki właśnie jest sens obrazów i figur. Przypominają nam wspaniałych braci i siostry, którzy odeszli przed nami. Kochamy ich i dziękujemy za nich Bogu.

– Problem dotyczy tu czegoś innego niż tego, czy powinny one w ogóle istnieć, gdyż już w Starym Testamencie, wkrótce po ustanowieniu Dziesięciu Przykazań, odnajdujemy konkretne instrukcje, jak wykonać posągi, mające być częścią Świętego Świętych. Na przykład wyobrażenie ogrodu i postaci cherubinów ponad tronem miłosierdzia. Bóg nakazał też Mojżeszowi, by sporządził węża z brązu, umieszczonego na palu, by ludzie pokąsani przez węże mogli spojrzeć na niego i odzyskać zdrowie. Albo Bóg zaprzecza sam sobie, albo w przykazaniu chodzi o to, by nie oddawać chwały posągom (jak uczynili to Izraelici ze złotym cielcem pod górą Synaj), a nie o to, by ich w ogóle nie mieć.

Ta i inne dyskusje dały mi wiele do myślenia. Pojawił się nowy dylemat: czuję, że pociąga mnie Kościół katolicki, ale co mam zrobić z uczuciami żalu i gniewu, które przeciwko niemu żywiłam? Bywały chwile, że nienawidziłam Kościoła, winiąc go za brak jedności w moim małżeństwie i zakłócenie szczęśliwego życia rodzinnego. Za odebranie mi radości mojej własnej relacji z Bogiem przez to, że Kościół wmieszał się w moje życie. Opłakiwałam niespełnione marzenia. A teraz tenże „wróg” stawał się moim przyjacielem, a przynajmniej tak mi się wydawało.

Kiedy oddawałam to Panu na modlitwie, poczułam wyraźnie, jak Bóg mówi:

– Zobacz Mnie u podstaw tego wszystkiego. Oskarżałaś Scotta, oskarżałaś Kościół katolicki. Musisz jednak zrozumieć, że to Ja stoję za tym wszystkim. Mogę przyjąć na siebie twój gniew.

Idąc spać tego wieczoru czułam się jak małe dziecko, gdyż odegrałam się na Bogu. Byłam jak maluch siedzący na kolanach u taty, okładając go piąstkami i zanosząc się od płaczu dopóki nie uśnie z wyczerpania. Nie zajmowałam się już tym dłużej.

Rano zatelefonował do mnie przyjaciel, Bili Stehlmeyer z rozgłośni EWTN.

- Kimberly? – zapytał.

– Cześć, to ja – odpowiedziałam.

– Dziś rano podczas modlitwy Pan kazał mi zadzwonić do ciebie i powiedzieć: „Kocham cię, Kimberly”. To wszystko.

Nie skojarzyłam tego z poprzednim wieczorem, dopóki nie usłyszałam tych samych słów od mojej mamy kilka godzin później. A moja mama rzadko kiedy twierdzi, że Pan wkłada w jej serce specjalne słowo dla mnie. Nagle uświadomiłam sobie, co On chce mi powiedzieć: „Kimberly, wziąłem na siebie twój gniew. Przyjąłem go. Dalej cię kocham. Widzisz, naprawdę jestem po twojej stronie, wspieram cię i prowadzę”. Doświadczyłam głębokiego pokoju.

Oprócz mojej własnej katechizacji w ramach Chrześcijańskiego Wtajemniczenia Dorosłych pomagałam jeszcze przy prowadzeniu lekcji religii, na które chodził nasz Michael. Trochę po to, by zorientować się, co ci katolicy wkładają mu do głowy, a trochę, by służyć pomocą w parafii. Na każdej lekcji odmawiano Ojcze nasz, Chwała OjcuZdrowaś Maryjo. Mówiłam ze wszystkimi Ojcze nasz i Chwała Ojcu, ale opuszczałam Zdrowaś Maryjo. Znałam na pamięć tę modlitwę, nie chciałam jej jednak praktykować.

Gdy dzieci przystępowały do pierwszej spowiedzi, wierzyłam już, że jest to sakrament. Cieszyłam się szczególnie z powodu jednej dziewczynki – jeśli ktokolwiek z tej grupy potrzebował spowiedzi, to ona na pewno. Kiedy odeszła od księdza, była bliska płaczu.

– Czy coś się stało? – zapytałam.

– Ksiądz powiedział, że mam odmówić Zdrowaś Maryjo – odparła.

– To najlepiej od razu idź i odmów – poradziłam.

– Kiedy nie pamiętam.

Stanęłam przed kolejnym dylematem. Nie odmawiałam jeszcze wtedy Zdrowaś Maryjo, ponieważ nie miałam pewności, czy nie obraża to Boga. Wiedziałam jednak, że po to, by sakrament był ważny, dziewczynka musi odprawić pokutę. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam:

- Powtarzaj za mną: Zdrowaś Maryjo…

– Zdrowaś Maryjo…

– Łaski pełna…

Odmówiłyśmy w ten sposób całą modlitwę, a po jej zakończeniu dziewczynka spojrzała na mnie swoimi wielkimi oczami i powiedziała:

– Dwa razy.

Wiedziałam, że ten sakrament jest jej naprawdę potrzebny! Wzięłam więc następny głęboki oddech i zaczęłyśmy od nowa. Większość ludzi nie ma pojęcia, kiedy po raz pierwszy odmówili Zdrowaś Maryjo, ja jednak żywo zachowałam w pamięci ten mój pierwszy raz!

Pewnego wieczoru zatelefonował do mnie Dave, znajomy z Milwaukee, z pytaniem, czy nie miałabym ochoty porozmawiać o tym, co jeszcze odgradza mnie od Kościoła? Zwierzyłam się mu, że wciąż pozostaje mi problem Maryi jako duchowej matki.

– A jak rozumiesz 12 rozdział z Apokalipsy? – usłyszałam.

– Nie wiem. Nie przypominam sobie, żebym go czytała. Zaraz wezmę Biblię.

Gdy wróciłam do telefonu przynosząc Biblię, Dave wyjaśnił:

– Rozdział ten mówi o czterech czołowych postaciach biorących udział w bitwie. Jeśli nawet uznamy je za symbole różnych grup ludzi, noszą one też cechy konkretnych osób.

Kobieta z męźczyzną-synem to Maryja z Jezusem. Spójrzmy na werset 17: „I rozgniewał się Smok na Niewiastę, i odszedł rozpocząć walkę z resztą jej potomstwa, z tymi, co strzegą przykazań Boga i mają świadectwo Jezusa”.

Byłam zdumiona. Jak to możliwe, że przeoczyłam ten fragment w moim studium dotyczącym Maryi. Byłam zmuszona przyznać:

– Chyba znaczy to, że jeśli mam świadectwo Jezusa i strzegę Jego przykazań, to duchowo jest Ona moją matką. No proszę! Maryja jako dziewica-wojownik, która przez swoje macierzyństwo uczestniczy w bitwie. – Z takim obrazem mogłam się zidentyfikować.

Fragment ten pomógł mi zrozumieć, co stało się u stóp Krzyża w czasie agonii Jezusa, a co zapisał w swojej Ewangelii św. Jan (19,26-27): „Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: ŤNiewiasto, oto syn twójť. Następnie rzekł do ucznia: Ť0to Matka twojať. I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie”. Opierając się na tym fragmencie, Kościół katolicki naucza, że oddanie Maryi przez Jezusa umiłowanemu uczniowi było figurą oddania Jej każdemu z Jego umiłowanych uczniów.

Ja także byłam umiłowanym uczniem. Czy więc, na wzór Jana, miałam również przyjąć Ją do swego domu jako matkę? Zamiast postrzegać Maryję jako kolosalną przeszkodę, zaczęłam widzieć Ją jako cenny dar od Pana. Jako Tą, która mnie kocha, troszczy się o mnie i modli za mnie jak matka. Przestała już być dla mnie tylko doktryną, którą musiałam przyjąć. Stała się osobą, do której mogłam przylgnąć całym sercem!

Nie wiedziałam jeszcze, czy zdecyduję się zostać przyjęta do Kościoła katolickiego na Święta Wielkanocne. W Środę Popielcową odwiozłam dzieci do mojej siostry, by móc rozejrzeć się za mieszkaniem w Steubenville. (Scott podpisał właśnie kontrakt z Uniwersytetem Franciszkańskim w Steubenville.) Ponieważ była to Środa Popielcowa, zastanawiałam się, czego by się wyrzec na okres Wielkiego Postu: czekolady, deserów… W moim przypadku byłoby to nie lada poświęcenie.

Poczułam wyraźnie, jak Pan mówi do mnie:

- Kimberly, dlaczego nie wyrzekniesz się siebie?

– Nie rozumiem. Czego mam się wyrzec?

– Dlaczego nie wyrzekniesz się siebie? – usłyszałam ponownie. – Wiesz już dosyć, by Mi zaufać i rozpoznać moje działanie w Kościele. W swoim sercu przeszłaś już z pozycji: „Nie wierzę. Udowodnij!” do: „Panie, nie rozumiem. Poucz mnie”. Dlaczego nie miałabyś zasiąść za stołem? Dlaczego nie miałabyś wyrzec się siebie w tegorocznym Poście?

Autentycznie poczułam, że to sam Pan wzywa mnie do Kościoła katolickiego. Pozostałe cztery godziny jazdy spędziłam na modlitwie i wielbieniu Pana. Głęboki pokój serca stanowił dla mnie potwierdzenie, że to było właśnie to! Nie mówiąc już o tym, jak Scott ucieszy się z tej niespodzianki!

Następnego wieczoru Scott wysłuchał opisów domów, które odwiedziłam, po czym dodał:

– Wiesz, że pojechałem do Kalifornii na konferencję apologetyczną, no i właśnie wszyscy mnie wypytują o twój obecny stosunek do Kościoła. – Tak bardzo starał się, by jego głos brzmiał swobodnie. Zrozumiał już różnicę pomiędzy swoim naleganiem a przekonywaniem Ducha Świętego. – Nie chcę cię do niczego namawiać. Jeśli to nie ma być na Wielkanoc, wszystko w porządku. Ale czy mogłabyś chociaż powiedzieć, na jakim jesteś etapie?

Nie mogłam doczekać się, kiedy mu to powiem.

– To będzie na Wielkanoc, Scott. Pan przemówił do mojego serca, gdy jechałam furgonetką i powiedział, że to ma być ta Wielkanoc. Scott? Scott, jesteś tam?

Upłynęła dłuższa chwila, zanim odzyskał mowę.

– Chwała Panu!

Po raz pierwszy mógł marzyć o tych wszystkich możliwościach, które otworzą się przed nami, gdy będziemy zjednoczoną katolicką rodziną. Nieopisana radość! Nieopisana wolność!

Był już na to czas. Czas, by zjednoczyć się na nowo pod duchowym kierownictwem Scotta. Czas na wspólną wizję służby w Kościele, którą moglibyśmy podejmować jako małżeństwo. Czas, bym uznała, że odpowiedzi na dręczące mnie wciąż pytania mogę znaleźć w Kościele, założonym przez samego Jezusa i przez Niego zachowanym od błędu. Czas, by zrezygnować z walki i okazać Bogu wdzięczność za to, co mi objawił.

Choć już od ponad roku wierzyłam w przeistoczenie, jeszcze nigdy nie zatęskniłam za Komunią. Teraz jednak głód Eucharystii był pierwszym uczuciem po przebudzeniu i ostatnim przed zaśnięciem. Jako nastolatka przyjęłam Jezusa przez wiarę jako Zbawiciela i Pana, a obecnie zapragnęłam przyjąć Jego Ciało i Krew. Uniżenie Jezusa polegało bowiem nie tylko na tym, że przyjął nasze ludzkie ciało, by stać się doskonałą ofiarą za nas; On zstąpił jeszcze niżej, ofiarując nam to samo Ciało, by stało się życiem i pokarmem naszych dusz! Uczynił tak po to, abyśmy mogli mieć Go w sobie. Nie tylko w naszym sercu, ale także w naszym fizycznym ciele, stając się żywym tabernakulum. Czułam, że jeszcze chwila, a serce mi pęknie z nadmiaru radości!

Dzielenie się nowiną nie było łatwe. Niektórzy okazywali tyle radości, że – mówiąc oględnie – było to po prostu poniżające. (Nawet nie wiesz, ile modlitw różańcowych ofiarowałem za twoje nawrócenie!) Niektórzy protestanccy znajomi nie mogli wprost uwierzyć, że po czterech latach oporu mogłam się złamać. (To tragedia!) Moja rodzina przyjęła wiadomość ze smutkiem. Nie odrzucili mnie co prawda z powodu mojej decyzji, ale ubolewali nad nią w swoich sercach. Kochali mnie i obawiali się konsekwencji, jakie mogła ona mieć dla naszej poszerzonej rodziny.

Gdy zatelefonowałam do rodziców, by powiedzieć im, że zdecydowałam się w najbliższe Święta Wielkanocne prosić o przyjęcie do Kościoła, tata ani nie odradzał mi tego, ani nie doradzał. Zapytał tylko:

- Kimberly, to przed Jezusem odpowiadasz za swoje życie. Co powie ci twoje sumienie, gdy przed Nim staniesz?

– Tato, powiem Mu z całego serca: „Jezu, kochałam Cię bez względu na konsekwencje, i okazywałam Ci posłuszeństwo we wszystkim, co zrozumiałam, idąc za Tobą aż do Kościoła katolickiego”.

– Skoro to właśnie powiedziałabyś Mu, Kimberly, to znaczy, że musisz to zrobić.

Kolejne tygodnie Wielkiego Postu opływały w szczególne łaski dla Scotta i dla mnie. Moje obawy przed spowiedzią znikły nie wiadomo kiedy. Nie mogłam się wprost doczekać, kiedy do niej pójdę.

Jakiś czas przed Wielkanocą Scott zaproponował:

– Może pomodliłabyś się na różańcu?

– Nie wystarczy, że zostanę katoliczką, skarbie? Daj mi żyć – odparłam z właściwą sobie potulnością.

– Tak tylko zaproponowałem – wycofał się natychmiast. Tydzień później Scott odwiedził biuro EWTN i spotkał tam Billa Stehtmeyera, który wyznał:

– Wiesz, Duch Święty powiedział mi, że mam posłać twojej żonie swój różaniec.

Mając w pamięci naszą niedawną rozmowę, Scott odparł:

– Ja bym chyba nie ryzykował.

– Dostałem ten różaniec od Ojca Świętego – nie dawał za wygraną Bili – i nigdy nie sądziłem, że się z nim rozstanę. Ale Duch Święty powiedział, że mam dać go Kimberly, więc zamierzam wysłać go jej pocztą.

Scott zrelacjonował mi tę rozmowę i dał książkę o Różańcu w ujęciu biblijnym, pozostawiając całą sprawę mojej decyzji. Gdy przesyłka z różańcem nadeszła, spojrzałam na niego i pomyślałam: „Jaki to skarb dla-kogoś, kto jest katolikiem. Nie mogę tak po prostu wrzucić go do szuflady. Czy jednak odważę się go użyć?”.

Miałam obawy, że Różaniec jest przykładem czczego wielomówstwa, wyraźnie potępionego przez Jezusa. Jednak wprowadzenie do Różańca napisane przez zakonnicę sprawiło, że zobaczyłam go z nowej perspektywy. Zachęcała wierzących, by nie patrzyli na siebie jak na wielkich, dorosłych chrześcijan, ale jak na maleńkie dzieci przed Panem. Przypominała czytelnikom, na przykład, że gdy nasze własne małe dzieci powtarzają w kółko: „Mamusiu, kocham cię”, nie odpowiadamy im: „Skarbie, porzuć to czcze wielomówstwo”. Podobnie w Różańcu zwracamy się do Maryi powtarzając jak małe dzieci: „Mamo, kocham cię, módl się za mnie”. Mimo że jest to jednostajne, staje się czczym wielomówstwem jedynie wtedy, kiedy wypowiadamy te słowa bez zwracania uwagi na ich znaczenie.

Przez pierwsze trzy dni odmawiałam dziesiątek Różańca, mówiąc:

– Panie, mam nadzieję, że to Ciebie nie obraża. – Po kilku dniach rzeczywiście poczułam, że Pan daje mi swoją aprobatę i działa we mnie przez tę formę modlitwy. Odtąd nabrałam zwyczaju regularnego jej odmawiania. Wreszcie zdecydowałam się powiedzieć Scottowi, że modlę się na różańcu. Była to kolejna chwila, kiedy wśród łez i uścisków byłam zmuszona schować dumę do kieszeni i przyznać, że to on po raz kolejny miał rację. Przeczytałam też to, co zapisałam właśnie w swoim modlitewnym dzienniku:

Rozgrzej moje zimne serce wiosenną odwilżą Twojego Ducha. Chcę usunąć się z drogi i pozwolić, abyś Ty działał przeze mnie. Proszę, przebacz mi te lata, w których odrzucałam duchowe kierownictwo Scotta. Zastąp moje serce kamienne sercem z ciała – Twego Eucharystycznego Ciała. Dziękuję za możliwość pozbycia się wszystkich mych grzechów i brudów przez potężne łaski Sakramentu Pokuty i Pojednania, który pozwala mi uczestniczyć w naprawianiu szkód wyrządzonych przeze mnie Ciału Chrystusa.

Już od dawna raduję się Oblubieńcem i Jego Ojcem i oczekuję uczty weselnej, która ma nadejść. Ale teraz Jezus chce, abym poznała Jego Oblubienicę, Kościół, i bardziej uświadomiła sobie, z kim będę świętować. Który Oblubieniec chce, by gość weselny patrzył tylko na niego? On chce, abym poznała i zachwyciła się także Oblubienicą. Do tej pory Kościół był dla mnie abstrakcją, czymś jedynie duchowym, a nie namacalnym. Teraz staje się dla mnie czymś więcej niż budujące kazania i dynamiczne nabożeństwa – staje się żywy. To już nie tylko zbiór doktryn, o ileż prawdziwszych i bogatszych niż to, co posiadałam do tej pory. To żyjący i funkcjonujący organizm złożony z ludzi grzesznych jak i ja, chorych i potrzebujących lekarza, a jednocześnie okryty wspaniałością chwały Bożej.

Obiecałam w tym Wielkim Poście wyrzec się siebie i widzę, że tak jak zazwyczaj w sprawach Bożych oddałam Ci to, czego tak naprawdę nie chciałam już się trzymać. Twoja miłość zwyciężyła, Panie. Tak, Scott miał rację. Dlaczego tak ze mną postąpiłeś? Żeby objawić swoją miłość do mnie.

Pamiętam ten dzień w Grove City, kiedy stwierdziłam, że nie wiem już, czyim jesteś Bogiem: protestantów czy katolików. Zastanawiałam się, czy to możliwe, byś trzymał stronę Scotta przeciwko mnie. Nie miałam zamiaru ustąpić. Nie chciałam czytać, studiować ani nawet się modlić – było to zbyt bolesne. Broniłam się przed śmiercią- moich marzeń, planów, mojego tytułu magisterskiego, mojego rozumienia prawdy. Moje poglądy były ustalone. Uczyć się od nowa całej teologii, ryzykować utratę przyjaźni, ranić rodzinę – nie, to niemożliwe. To tylko koszmarny sen, z którego na pewno za chwilę się obudzę. Teraz jednak, Panie, potrafię zobaczyć w tym wszystkim Twoją miłość. Nie jest tak, że kochasz mnie dopiero teraz, kiedy doszłam do prawdy. Kochałeś mnie na każdym etapie drogi – za to, kim jestem, a nie za to, kim się dopiero stanę.

Proszę, naucz mnie wszystkiego od nowa. Chcę być uległa. Skruszyłeś mnie. Wylej olejek radości na połamane kawałki gliny, by dały się formować. Moje serce na nowo opiewa dobroć Pana.

Krzyże, które zsyłałeś na mnie przez Scotta i z mojej winy w ciągu ostatnich siedmiu lat, są darem. Cierpienie odnosi skutek.

Podczas modlitwy w Wielkim Tygodniu odkryłam ze zdziwieniem, jak bardzo do Kościoła katolickiego przystaje symbol monstrancji. Podobnie jak wielu protestantów obawiałam się, że Maryja, święci i sakramenty stanowią blokadę pomiędzy wierzącymi a Bogiem. Chcąc do Niego dojść, należy to wszystko ominąć. Wydawało mi się to niepotrzebną komplikacją życia z Bogiem – by dojść do sedna, konieczne jest wyzbycie się tego, jak kolejnych warstw ziemi znad zakopanego skarbu.

Teraz jednak zobaczyłam, że prawda jest wręcz przeciwna. Katolicyzm nie jest religią Boga odległego, lecz nastawioną na Jego Obecność. To właśnie katolicy mają Jezusa fizycznie obecnego w kościołach i wierzą, że po przyjęciu Eucharystii stają się żywym tabernakulum. A ponieważ Eucharystia to Jezus, stawianie jej w centrum sprawia, że emanuje z niej całe bogactwo doktryn Kościoła, podobnie jak od Hostii w monstrancji odchodzą piękne złote promienie.

Moja Wigilia Paschalna, jak niegdyś Scotta, łączyła w sobie radość i smutek. We Mszy świętej postanowili wziąć udział moi rodzice. Uważali, że ich obowiązkiem jest być przy mnie, gdy podejmuję tak istotną życiową decyzję. Ucieszyłam się, że przyszli, gdyż chciałam dzielić ich ból z powodu oddzielenia, którego byłam przyczyną. Jednocześnie zaś odczuwałam radość na myśl, że mam zostać przyjęta do Kościoła.

Przyjechali, aby być z nami i okazać nam swoją miłość. W przeddzień uroczystości poszliśmy razem na obiad. Mogłam wtedy otworzyć przed nimi swoje serce i wyjaśnić, dlaczego chcę zostać katoliczką. Zapewniłam ich, że jest to moja własna decyzja, podjęta w trudzie po rzetelnej modlitwie i studium. Powiedziałam nawet, że gdyby Scott miał umrzeć w Poniedziałek Wielkanocny, nie zdecydowałabym się już spotykać z żadnym protestantem, gdyż zbyt wiele kosztowało mnie dojście do wiary.

Podzieliłam się też z nimi przekonaniem, że to nie ja byłam główną przyczyną ich bólu, lecz Pan, przez którego to wszystko się stało. Mnie samej o wiele łatwiej było mieć pretensje do Scotta o zadawanie mi bólu i do Kościoła katolickiego o mieszanie się w moje życie, niż zobaczyć w tym wszystkim rękę Pana. Dopiero teraz zobaczyłam, że to Bóg w swoim miłosierdziu wmieszał się w moje życie, ponieważ tak bardzo mnie ukochał.

W poranek Wielkiej Soboty zjawił się nasz drogi przyjaciel Barb z trzema liliami wielkanocnymi od grupy, do której należała nasza rodzina. Grupa ta, o nazwie „Rodziny katolickie i ich przyjaciele”, zorganizowała na wieczór specjalne przyjęcie, by wspólnie z nami świętować. Chcieli, by nasz dom już od rana wypełniony był zapachem radości. Wkrótce przybyli też z Milwaukee moi rodzice chrzestni, dr Al Szews z małżonką, przywożąc przemiłe podarunki. Przygotowując się do nabożeństwa modliłam się z moimi rodzicami w domu, a następnie z rodzicami chrzestnymi w kościele.

Po odbyciu pierwszej spowiedzi modliłam się jeszcze sama, by przygotować serce na Wigilię Paschalną. Napisałam krótki bilecik do Scotta: „Najdroższy Scottcie, jestem tak bardzo wdzięczna za ciebie i za to, że przetarłeś nam szlak. Kocham cię. K”. Nie byłam w stanie wyrazić ogromnej wdzięczności wobec Scotta za jego wierność Bogu.

W ławce za mną siedział Scott, który płakał z radości widząc, jak przyjmuję pełnię wiary i – wraz z nim – otrzymuję Pana w Eucharystii. Siedzieli tam także moi rodzice, płaczący z żalu, że wiążę się z Kościołem, którego nigdy by dla mnie nie wybrali, a który rozdzielił nas przy Stole Pańskim. Podczas przekazywania znaku pokoju ledwo mogłam pomieścić w sobie radość i ból.

Wkrótce po nabożeństwie zaczęło się świętowanie. Moi rodzice wymknęli się dyskretnie po niedługim czasie. Panowała powszechna radość z powodu mojej decyzji. W Niedzielę Wielkanocną, po uroczystej rezurekcji, pojechaliśmy całą rodziną do Milwaukee, by uczcić powstanie nowej rodziny katolickiej wraz z naszymi przyjaciółmi w domu Wolfe'ów (rodziców chrzestnych Scotta). Radość nie do opisania! W mojej duchowej podróży przyszła pora na lato.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl