Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
V. SCOTT NA TROPIE PRAWDY PDF Drukuj E-mail
Napisał SCOTT I KIMBERLY HAHN   

Scott:

Postanowiliśmy wrócić do miasta, w którym się poznaliśmy i gdzie znajdował się nasz dawny college. Chcieliśmy zakorzenić naszą rodzinę w tym sympatycznym miasteczku, gdzie znaliśmy wielu ludzi. Ufałem też, że znajdę tam pracę, która pozostawi mi wolne wieczory na studiowanie niepokojących mnie trudnych kwestii.

Przyjąłem ofertę pracy na stanowisku asystenta Grove City College. Było to idealne zajęcie. Od dziewiątej do piątej zajmowałem się sprawami administracyjnymi. Dostałem też kilka godzin wykładów na wydziale teologii – prowadzenie jednego kursu w semestrze. Wieczorami mogłem więc spokojnie studiować.

Jeden z moich byłych profesorów z college'u zapytał, dlaczego przeprowadziliśmy się z powrotem do miasta. Słyszał, że byłem pastorem rozwijającego się zboru w Wirginii i wykładowcą w tamtejszym seminarium. Nasza decyzja wprawiła go w zdumienie. Wyjaśniłem mu, że życie w pobliżu obwodnicy okręgu Kolumbii miało zbyt szybkie tempo. Chcieliśmy wychowywać nasze dzieci w… a nie mogłem podać mu wszystkich powodów, ponieważ sam jeszcze nie byłem ich pewien.

Wkrótce po naszej przeprowadzce, podczas odwiedzin u moich teściów w Cincinnati, odkryłem antykwariat, który wykupił księgozbiór zmarłego księdza, znanego biblisty. Wciągu następnych dwóch lat wyniosłem stamtąd około trzydziestu paczek z jego książkami teologicznymi. Wieczorami pochłaniałem je intensywnie przez pięć, sześć, czasami nawet siedem godzin. Po raz pierwszy poznawałem katolicyzm z tak zwanej pierwszej ręki.

Niekiedy bawiliśmy się wieczorami z Kimberly w grę, którą nazywałem: „Zgadnij, jaki to teolog”. Przy jednej z takich okazji, przeczytałem jej fragment z dokumentów Soboru Watykańskiego II i zapytałem:

– Kto to powiedział?

– To brzmi zupełnie jak twoje kazania z Wirginii – odrzekła. – Nawet nie wiesz, jak bardzo tęsknię za twoim nauczaniem.

– To nie ja. To Sobór Watykański II. Prawda, że niewiarygodne?

– Nie mam zamiaru tego słuchać – usłyszałem w odpowiedzi.

Nie przestawałem czytać wszystkich możliwych książek z zakresu teologii katolickiej. Pewnego wieczoru w drodze do gabinetu zatrzymałem się w jadalni i powiedziałem:

- Kimberly, muszę być uczciwy. Ostatnio czytam sporo katolickich książek i mam wrażenie, że Bóg powołuje mnie do Kościoła katolickiego.

Reakcja Kimberly była błyskawiczna:

– Czy nie moglibyśmy zostać episkopalianami? – Ewidentnie istniało coś groźniejszego niż Kościół episkopalny; wszystko, tylko nie katolicyzm.

Poszedłem do seminarium grekokatolickiego, by uczestniczyć w ich liturgii nieszporów. Nie była to Msza święta, a jedynie modlitwa z pokłonami, wśród ikon, zapachu kadzidła i głosu dzwonków. Po zakończeniu seminarzysta zapytał mnie:

– Co pan o tym myśli? Niewiele myśląc wymamrotałem:

– Teraz już wiem, po co Bóg dał mi ciało. Abym mógł oddawać Mu chwałę wraz z Jego ludem w liturgii.

Wróciłem do domu, wciąż szukając i błagając Boga o pomoc. Wciąż miałem nadzieję znaleźć jakiś słaby punkt w wierze katolickiej, coś co powstrzymałoby mnie od, jak mówiliśmy, „przepłynięcia Tybru” czy też „papizmu”.

Zacząłem się więc przyglądać Kościołowi prawosławnemu. Spotkałem się z Peterem Giląuistem, ewangelikiem nawróconym na prawosławie, aby dowiedzieć się, dlaczego wybrał Antiocheński Kościół Prawosławny, a nie rzymskokatolicki. Jego uwagi umocniły mnie w przekonaniu o błędności protestantyzmu. Pomyślałem jednak, że podawane przez niego argumenty za prawosławiem, a przeciwko katolicyzmowi są mało przekonywujące i powierzchowne. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że wyznawcy prawosławia są tak samo beznadziejnie podzieleni między sobą jak i protestanci, z tym że podziały u nich idą wzdłuż granic etnicznych. Istniały grupy określające się jako Cerkiew grecka, rosyjska, ruska, rumuńska, bułgarska, węgierska, serbska i inne. Od wieków żyły one obok siebie, jak rodzeństwo, które utraciło ojca.

Dalsze studia doprowadziły mnie do wniosku, że prawosławie posiada wprawdzie wspaniałą liturgię i tradycję, ale pod względem teologicznym znajduje się w stanie stagnacji. Przekonałem się także o jego błędach doktrynalnych wynikających z odrzucenia pewnych prawd biblijnych, a zachowanych przez Kościół katolicki. Szczególnie dotyczyło to sformułowania filioque „i Syna” dodanego do Nicejskiego Wyznania Wiary. Ponadto, odrzucenie przez nich papieża jako głowy Kościoła wydawało się mieć u podstaw głównie wielką politykę, a nie solidne argumenty teologiczne. Pomogło mi to zrozumieć, dlaczego w swojej historii prawosławni chrześcijanie byli skłonni wynosić cesarza i państwo ponad biskupa i Kościół (zjawisko znane jako „cezaropapizm”). Przyszło mi też do głowy, że Rosja przez cały dwudziesty wiek zbiera żniwo tej właśnie prawosławnej koncepcji.

Jeszcze z czasów seminaryjnych pozostał mi zwyczaj nocnych telefonicznych „maratonów dyskusyjnych” na tematy fachowe z moim starym przyjacielem z Gordon-Conwell, Gerrym Mataticsem. Czułem w nim bratnią duszę, gdyż kochał Biblię nie mniej niż ja, a jeszcze bardziej nienawidził Kościoła katolickiego. W tym czasie pełnił służbę pastora w zborze prezbiteriańskim w Harrisburgu. Obaj byliśmy zgodni, że Kościół katolicki jest zupełnie czymś innym niż pewne wyznania protestanckie, takie jak metodyści, luteranie czy zbory Boże uważając, że rozmijają się one z doktryną biblijną w paru drobnych punktach.

W wypadku błędów Kościoła katolickiego chodziło jednak o coś więcej niż drobne rozminięcie się z doktryną. Żadna inna grupa wyznaniowa na świecie nie wysuwała tak śmiałych roszczeń na swój temat, jak czynił to Rzym. Na przykład metodyści nigdy nie pretendowali do tego, by uważano ich za jedyny, prawdziwy, założony przez Jezusa Kościół. Natomiast luteranie nigdy nie twierdzili, jakoby przywódca ich „Kościoła” był papieżem, czyli nieomylnym zastępcą Chrystusa na ziemi. A liderzy zborów Bożych nie mogli pochwalić się nieprzerwaną linią sukcesji, sięgającą czasów samego Piotra.

Jak niegdyś kardynał Newman, Geny i ja widzieliśmy wyraźnie, że jeżeli Kościół katolicki błądzi, to nie ma wątpliwości, że jest to diabelska sprawa. Z drugiej strony, gdyby okazało się, że ma on słuszność, byłoby oczywiste, że jest on założony i prowadzony przez Boga. Żaden z nas nie brał jednak na serio takiej możliwości.

Szczerze mówiąc byłem przerażony perspektywą chwili, kiedy Gerry dowie się, co czytam i jakie myśli przychodzą mi do głowy. Ponieważ jednak rozmawialiśmy tak dużo i tak często, wiedziałem, że jest to tylko kwestia czasu.

Wreszcie pewnego wieczoru stało się. Dyskutowaliśmy na temat Pisma Świętego już od ponad godziny, kiedy nagle nabrałem ochoty, żeby przeczytać mu fragment książki „Duch i formy protestantyzmu” ojca Louisa Bouyera. Nie zamierzałem podawać mu tytułu, nazwiska autora ani nawet jego przynależności wyznaniowej. Byłem po prostu ciekaw jego reakcji.

Po długiej przerwie wykrztusił:

– No, niezły ten kawałek, Scott Co to było?

Jego odpowiedź zbiła mnie z tropu. Nie przewidziałem, że jemu to się spodoba. Co miałem teraz zrobić? Lekko drżącym głosem odpowiedziałem:

– Louis Bouyer.

– Bouyer? Nie słyszałem o nim. Co za jeden? Anglikanin?

-Nie.

– W porządku, Scott. Poczytam luteranów.

– Nie, to nie jest luteranin.

– No, to co on za jeden? Metodysta?

-Nie.

– Daj spokój, Scott, skończmy tę ciuciubabkę. Przestań się wygłupiać. Kto to jest?

Zasłoniłem usta i mruknąłem:

– Katolik.

Usłyszałem, jak Gerry stuka w słuchawkę i woła:

– Scott, chyba coś na linii. Kompletnie nie rozumiem, co mówisz.

Spróbowałem jeszcze raz odrobinę wyraźniej:

- Powiedziałem, że to katolik.

– Scott, coś chyba rzeczywiście nie w porządku z tym telefonem. Mógłbym przysiąc, że słyszałem słowo: katolik.

– Zgadza się, Gerry. Szczerze mówiąc, ostatnio przeczytałem sporo ich literatury.

Poczułem jak z nagła wzbiera we mnie potok słów.

– Muszę ci to wyznać, Gerry, trafiłem na żyłę złota. Nie wiem dlaczego, ale w seminarium nikt nam nawet nie wspomniał o najwybitniejszych umysłach teologicznych naszych czasów, takich jak Henri de Lubac, Reginald Garrigou-Lagran-ge, Joseph Ratzinger, Hans Urs von Balthasar, Josef Pieper, Jean Danielou, Christopher Dawson i Matthłas Scheeben. To niewiarygodne – nawet jeśli nie mają racji – to żyła złota!

Gerry był jak ogłuszony:

– Hej, Scott, nie tak szybko! Zaczekaj chwilę! Co się z tobą dzieje?

– Gerry, potrzebuję twojej pomocy – westchnąłem.

– Pomogę ci, bracie – zgodził się skwapliwie. – Pomogę ci. Daj mi tylko spis tytułów, a ja dostarczę ci bibliografię najlepszych antykatolickich książek, jakie znam.

Posłałem więc Gerry'emu spis najlepszych znanych mi książek z teologii katolickiej. Gdy jego lista nadeszła, okazało się, że przeczytałem już wszystkie książki, które na niej zamieścił.

Po miesiącu Geny zadzwonił ponownie.

Nadzieje Kimberly poszły w górę. Od dawna już modliła się za mnie i ufała, że Bóg ześle pomoc.

Gdy brałem słuchawkę do ręki, szepnęła:

– Wreszcie ktoś potraktował cię poważnie, Scott. Pomodlę się w intencji waszej rozmowy.

W ciągu miesiąca dzielącego nas od ostatniej rozmowy Geny zdążył przestudiować wszystkie pozycje znajdujące się na mojej liście i jeszcze kilka dodatkowych. A teraz dzwonił z pytaniem:

– Czy mógłbyś podać mi jeszcze parę tytułów? Chciałbym być naprawdę obiektywny.

W oczach Kimberly Gerry był „rycerzem w lśniącej zbroi”, posłanym przez Boga, by ocalić jej męża od herezji. Zdecydowanie miał wszelkie ku temu kwalifikacje. Jako laureat wysokich wyróżnień naukowych był członkiem prestiżowego Towarzystwa Phi Beta Kappa, specjalizował się w starożytnej grece i łacinie, znał hebrajski i aramejski. Był aż nadto przygotowany do przyjęcia pojedynku.

– Jasne, Gerry – odpowiedziałem. – Podeślę ci jeszcze parę pozycji. Z przyjemnością.

Mniej więcej po miesiącu odbyliśmy trzy czy czterogodzinną rozmowę, która trwała do około trzeciej nad ranem. Wśliznąłem się po cichu do łóżka, żeby nie obudzić Kimberly.

– No i jak wam poszło? – szepnęła. Nie zmrużyła nawet oka.

– Poszło świetnie. Usiadła na łóżku.

- Naprawdę? Wiedziałam, że Pan wysłucha mojej modlitwy i Gerry nam pomoże.

– Gerry bardzo się stara. Przeczytał wszystkie książki.

– On naprawdę potraktował cię poważnie, Scott.

– O, tak, bardzo poważnie.

– I co ci powiedział? – zapytała.

– No cóż. Powiedział, że jak dotąd nie znalazł ani jednej doktryny katolickiej, której nie dałoby się uzasadnić biblijnie.

Stanowczo nie były to słowa, które Kimberly spodziewała się usłyszeć.

– Co takiego? – zawołała.

W ciemnościach usłyszałem, jak opadła z powrotem na łóżko, ukryła twarz w poduszce i zaczęła szlochać. Próbowałem ją pocieszyć, ale zaprotestowała:

– Nie dotykaj mnie. Czuję się oszukana.

– Przykro mi. Tak bardzo mi przykro. Gerry nie dał jeszcze za wygraną, więc nie trać nadziei.

Gerry, który podobno miał mnie ocalić, sam ledwo trzymał się na nogach. Rozpoczął własne, rzetelne poszukiwania biblijne. W ich wyniku odkrył, jak wielki sens ma wiara katolicka, zwłaszcza gdy spojrzeć na nią w świetle teologii przymierza i Ojców Kościoła.

W trakcie rozlicznych rozmów międzymiastowych próbowaliśmy wspólnie ustalić, w czym błądzi Kościół katolicki. W czymś przecież błądzić musiał – to było nie do podważenia. Ale jak tego dowieść? Za każdym razem gdy czuliśmy, że już już odkrywamy jego „piętę Achillesa”, nie tylko znajdowaliśmy odpowiedź, ale była to odpowiedź nie do obalenia. Sytuacja stawała się poważna.

W międzyczasie Kimberly urodziła nasze drugie dziecko, Gabriela. Pojawienie się kolejnego syna dało mi wiele radości, ale i wzmogło moją potrzebę znalezienia rozwiązań. Jako zapracowana matka, której obowiązki nie pozostawiały zbyt wiele czasu na zajmowanie się teologią, Kimberly czuła się coraz bardziej niespokojna i zagubiona. Ja natomiast parłem do przodu jak fanatyk.

Nie było to proste, gdyż Kimberly zupełnie nie miała ochoty rozmawiać na temat Kościoła katolickiego. Co gorsze, księża, których odwiedzałem, zachowywali się dokładnie tak samo. Bywało, że wymykałem się z domu w poszukiwaniu księdza, który odpowiedziałby mi na niektóre z męczących mnie jeszcze pytań. Wszyscy po kolei próbowali mnie zniechęcić.

– Ojcze Jimie – zapytałem jednego z nich – co powinienem zrobić, żeby przejść na katolicyzm?

– Po pierwsze – odpowiedział – proszę, nie mów do mnie „ojcze”. Po drugie, moim zdaniem w ogóle nie powinieneś przechodzić na katolicyzm. Od Soboru Watykańskiego II jest to uważane za nieekumeniczne! Najlepsze co możesz zrobić, to starać się być jak najlepszym prezbiterianinem. Wyświadczysz największą przysługę Kościołowi katolickiemu, trzymając się po prostu od niego z daleka.

Zaskoczony, próbowałem coś wyjaśnić.

– Ależ ja nie proszę, żeby ojciec złapał mnie za kołnierz i wciągnął na siłę do Kościoła. Myślę, że to Bóg powołuje mnie tam, gdzie znalazłem swój dom, swoją rodzinę przymierza.

– No cóż - odpowiedział lodowatym tonem -jeśli szukasz kogoś, kto pomógłby ci zmienić wyznanie, to trafiłeś pod zły adres.

Byłem wstrząśnięty.

W drodze do domu modliłem się, by Pan zaprowadził mnie do kogoś, kto odpowie na moje pytania. Zacząłem nawet myśleć o zapisaniu się na kurs teologii prowadzony przez katolicki uniwersytet.

Złożyłem podanie na studia doktoranckie na Uniwersytecie Duąuesne w Pittsburgu. Zostałem przyjęty i przyznano mi stypendium. Co tydzień dojeżdżałem na zajęcia. Byłem jedynym protestantem na niektórych moich seminariach, a także jedynym studentem biorącym w obronę Jana Pawła II! Było to przedziwne. Ciągle musiałem tłumaczyć księżom (a nawet eks-księżom) w jaki sposób pewne dogmaty katolickie są zakorzenione w Biblii, a zwłaszcza w teologii przymierza. To, że znajdę tam odpowiedzi na swoje pytania, nie było wcale takie oczywiste.

Pewien znajomy katolik z Grove City zabierał się czasem ze mną do Pittsburga, by spotkać się z ojcem Johnem Dębickim, księdzem z Opus Dei. Wiedziałem jedynie tyle, że był to ksiądz, który poważnie podchodził do moich problemów, udzielał przemyślanych odpowiedzi i nie ukrywał, że się za mnie modli. Był niezwykle skromnym człowiekiem – dopiero później odkryłem, że miał za sobą studia teologiczne w Rzymie, gdzie też otrzymał doktorat.

Kilku katolików z Duquesne podeszło do mnie na stronie mówiąc:

– Przy tobie Pismo Święte ożywa. To, co mówisz, brzmi zupełnie jak katolicyzm.

– Myślę, że to jest katolicyzm – odparłem. Jeszcze tego samego wieczoru podzieliłem się mój ą refleksją z Kimberly:

– Dlaczego Gerry i ja jesteśmy jedynymi osobami widzącymi w Biblii te wszystkie katolickie idee? Odpowiedziała dość cynicznie:

– Być może Kościół, o którym czytacie, po prostu już nie istnieje.

Zastanawiałem się, czy ona przypadkiem nie ma racji. Była to przerażająca perspektywa. Wiedziałem jednak, że Kimberly modli się o pomoc dla mnie. Ja sam także dużo się modliłem.

Dostałem od kogoś pocztą plastikowy różaniec. Patrząc na jego paciorki uświadomiłem sobie, że staje przede mną ta najtrudniejsza przeszkoda: Maryja. (Katolicy zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, jak wielkim problemem dla ewangelicznych chrześcijan jest doktryna i kult maryjny.) Skoro jednak już tyle doktryn Kościoła katolickiego okazało się mieć uzasadnienie biblijne, postanowiłem w tej jednej kwestii uczynić krok w wierze.

Przekręciłem klucz w drzwiach gabinetu i w ciszy zacząłem modlić się tymi słowami:

– Panie, Kościół katolicki ma słuszność dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto. Jedyną poważną przeszkodą pozostaje Maryja. Przepraszam z góry, jeśli to, co za chwilę zrobię, jest dla Ciebie obrazą… Maryjo, jeśli przynajmniej połowa tego, co mówi o Tobie Kościół katolicki jest prawdą, to proszę, zanieś tę konkretną prośbę w moim imieniu do Pana przez tę modlitwę.

Potem odmówiłem swój pierwszy Różaniec. Odmówiłem go w tej samej intencji jeszcze kilka razy w ciągu tygodnia, po czym zupełnie o tym zapomniałem. Trzy miesiące później uświadomiłem sobie, że począwszy od dnia, kiedy zmówiłem pierwszy Różaniec, ta pozornie beznadziejna sytuacja uległa kompletnej zmianie. Moja prośba została wysłuchana!

Byłem zaszokowany własną ślepotą i niewdzięcznością. Natychmiast podziękowałem Bogu za Jego miłosierdzie, wróciłem do Różańca i od tej pory odmawiam go codziennie. Jest to potężna modlitwa – niewiarygodna broń, czerpiąca moc z faktu Wcielenia. Bóg wybrał pokorną, wiejską dziewczynę i wyniósł ją do godności Tej, która dała bezgrzeszną naturę ludzką Drugiej Osobie Trójcy Świętej, aby mógł stać się naszym Zbawicielem.

Niedługo potem zadzwonił do mnie stary znajomy z college'u. Ewidentnie usłyszał gdzieś o moim flircie z „nierządnicą babilońską”, jak był uprzejmy to nazwać. Nie bawił się w delikatność.

– To co, Scott, wielbisz już Maryję?

– Nie przesadzaj, Chris. Wiesz chyba, że katolicy nie wielbią Maryi. Oni ją tylko czczą.

– Co za różnica, Scott. Tak czy owak nie ma to żadnych podstaw biblijnych.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Obracając w ręku Różaniec, szepnąłem do Maryi:

– Pomóż mi. – Ośmielony, odezwałem się głośno:

– Jesteś taki pewien?

– No, a jakie?

Zacząłem po prostu mówić to, co w danym momencie przychodziło mi do głowy:

– To bardzo proste, Chris. Przypomnij sobie tylko dwie podstawowe zasady biblijne. Po pierwsze, jak ci wiadomo, Chrystus będąc człowiekiem idealnie wypełnił prawo Boże, łącznie z przykazaniem „czci ojca swego i matkę swoją”. Hebrajskie słowo „czcić” – kabodah dosłownie znaczy „oddawać chwałę”. Chrystus czcił nie tylko swego Ojca Niebieskiego, ale także doskonale uczcił swoją ziemską matkę, Maryję, obdarzając ją swoją własną, boską chwałą. Druga zasada jest jeszcze prostsza – naśladowanie Chrystusa. Naśladujemy Go nie tylko czcząc nasze ziemskie matki, ale i oddając cześć Tej, której On oddaje cześć – oddając Jej taką samą chwałę, jaką On Jej oddaje.

Po długiej chwili ciszy usłyszałem głos Chrisa:

– Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił o tym w taki sposób.

Szczerze mówiąc, ja również nie słyszałem.

– Chris, to po prostu skrót tego, co mówią od wieków kolejni papieże na temat kultu maryjnego. Rozpoczął nowy atak:

– No dobrze, papieże papieżami, ale gdzie masz to w Biblii?

Niewiele myśląc odpaliłem:

– Chris, Łk 1,48 brzmi: „Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia”. Tym właśnie jest Różaniec, Chris, spełnieniem tego Słowa.

Nastąpiła długa przerwa w konwersacji, po czym Chris błyskawicznie zmienił temat.

Odtąd coraz bardziej doświadczałem tego, jak odmawianie Różańca pomaga mi głębiej wnikać w teologiczny sens Pisma Świętego. Kluczem było oczywiście rozważanie piętnastu tajemnic. Odkryłem również, że sama modlitwa rozwijała pewien rodzaj intuicji teologicznej, odnoszącej się do wszystkich tajemnic naszej wiary. Wzbogacała (choć nie działając wbrew nim) naturalne zdolności intelektu o to, co niektórzy teologowie nazywali „logiką miłości”.

Pierwszy raz odkryłem tę „logikę miłości” kontemplując Świętą Rodzinę z Nazaretu, wzór dla każdej rodziny. To z kolei skierowało mój wzrok na przymierze i wreszcie na życie wewnętrzne samego Boga jako jedynej wiecznej Świętej Rodziny: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Ta przepiękna, przykuwająca uwagę wizja, wypełniała moje serce i umysł. Wciąż jednak nie byłem pewien, czy mam prawo widzieć ziemskie odbicie Bożej rodziny przymierza w Kościele katolickim. Czekało mnie jeszcze wiele godzin studiów i modlitwy.

Przez cały ten czas podtrzymywaliśmy z Gerrym zwyczaj naszych rozmów telefonicznych. Pewnego dnia zadzwonił, by zaprosić mnie na spotkanie z jednym z naszych najwybitniejszych wykładowców. Dr John Gerstner był wykształconym w Harvardzie kalwińskim teologiem o mocnych przekonaniach antykatolickich. Geny powiedział mu, że rozważamy całkiem na serio możliwość przyjęcia za prawdę roszczeń Kościoła katolickiego. Bardzo skwapliwie zgodził się więc z nami spotkać i odpowiedzieć na nasze pytania.

Gerry ustalił zasady spotkania. Mieliśmy przynieść greckie kodeksy Nowego Testamentu, hebrajskie Biblie, łacińskie teksty soborowe i wszystko, co mogło być nam potrzebne, by dyskutować na wszelkie interesujące nas tematy, a szczególnie nad doktryną sola fide.

Zamierzaliśmy spotkać się we trzech na kolacji w restauracji York Steak House w Harrisburgu, niedaleko miejsca, gdzie mieszkał Gerry. Oznaczało to, że będę jechał przez kilka godzin w obie strony razem z dr Gerstnerem. Na myśl o rozmowie z tak gorliwym i wykształconym teologiem ogarniały mnie jednocześnie entuzjazm i trema.

Natychmiast po wyjeździe dr Gerstner i ja rozpoczęliśmy czterogodzinną intensywną dyskusję teologiczną. Wydobyłem na światło dzienne cały zapas nagromadzonych we mnie od lat argumentów, wskazujących na Kościół katolicki jako kulminacyjny punkt historii zbawienia Starego Testamentu i ucieleśnienie Nowego.

Dr Gerstner słuchał pilnie, odpowiadając na każdy punkt z rozwagą i szacunkiem. Miałem wrażenie, że uważa moje argumenty za w pewnym sensie odkrywcze. Był jednak zdania, że nie wymagaj ą one od nikogo, by wstąpił do Kościoła katolickiego, który nazywał „synagogą szatana”. W pewnym momencie zapytał:

– Scott, jak umotywujesz biblijnie instytucję papiestwa?

– Doktorze Gerstner, jak pan wie, Ewangelia Mateusza uwypukla rolę Jezusa jako syna Dawida i króla Izraela, posłanego przez Ojca, by zapoczątkować królestwo niebieskie. Sądzę, że Mt 16,17-19 pokazuje, jak Jezus to czyni. Dał On Szymonowi trzy rzeczy: po pierwsze – nowe imię „Piotr” (czyli Skała); po drugie - obietnicę, że zbuduje na nim swój Kościół; po trzecie – klucze królestwa niebieskiego. Szczególnie ten trzeci element wydaje się bardzo zastanawiający. Mówiąc o „kluczach królestwa” Jezus nawiązuje do ważnego starotestamentowego fragmentu z Księgi Iząjasza 22,20-22, gdzie król Ezechiasz, spadkobierca tronu Dawida, mianuje Eliakima nowym zarządcą pałacu, zastępując nim dotychczasowego zarządcę, Szebnę. Każdy może łatwo rozpoznać, który z dotychczasowych członków rady królewskiej został nowym zarządcą, gdyż otrzymuje on „klucze królestwa”. Zawierzając „klucze królestwa” Piotrowi, Jezus ustanowił urząd zarządcy, kierującego sprawami Kościoła będącego Jego królestwem na ziemi. „Klucze” są więc symbolem urzędu i prymatu Piotra, przekazywanego kolejnym następcom, jak to miało miejsce w ciągu wieków.

– To mocny argument, Scott – stwierdził dr Gerstner.

– Jak w takim razie odpierają go protestanci?

– Cóż, nie pamiętam, żebym zetknął się z nim wcześniej – przyznał. – Musiałbym to przemyśleć. Przejdźmy do twoich pozostałych punktów.

Zacząłem więc wykazywać, że ideą nadającą sens całej wierze katolickiej jest koncepcja Bożej rodziny przymierza. Wyjaśnia to rolę Maryi jako matki, papieża jako ojca, świętych jako naszych braci i siostry, świąt jako uroczystości rodzinnych takich jak rocznice czy urodziny.

– Doktorze Gerstner, wszystko zaczyna mieć sens, jeśli widzi się, że w centrum Pisma Świętego stoi przymierze. Słuchał mnie z uwagą:

– Scott, myślę jednak, że z tym przymierzem posuwasz się trochę za daleko.

– Być może, doktorze Gerstner, jestem jednak absolutnie przekonany, że przymierze jest kluczem do całego Pisma Świętego, co zresztą głosili najsłynniejsi protestanci, jak Jan Kalwin czy Jonathan Edwards. W przeciwieństwie do nich uważam natomiast, że przymierze nie jest kontraktem, ale świętymi więzami rodzinnymi pomiędzy Bogiem a Jego ludem. Jeśli w którymkolwiek z tych punktów popełniam błąd, proszę, niech mi go pan wykaże, a będę wdzięczny. Moja kariera wisi na włosku.

- Poczekajmy na Gerry'ego – powiedział.

Po przybyciu na miejsce spotkania spędziliśmy parę godzin na drobiazgowym roztrząsaniu szeregu kwestii, głównie zaś usprawiedliwienia. Przedstawiłem stanowisko katolickie, zgodnie z którym usprawiedliwienie nie polega jedynie na uniewinnieniu, ale jak naucza Sobór Trydencki, na obdarzeniu Bożym synostwem. Przez najbliższe sześć godzin Gerry i ja prezentowaliśmy rozmaite poglądy katolickie – żaden z nich nie został odparty. Zadaliśmy też wiele pytań, na które nie otrzymaliśmy satysfakcjonujących odpowiedzi.

Pod koniec rozmowy spojrzeliśmy na siebie z Gerrym – obaj byliśmy bladzi. Nie tego się spodziewaliśmy. Modliliśmy się już od tak dawna i ufaliśmy, że wreszcie ktoś wybawi nas od konieczności przejścia przez hańbę zmiany wyznania.

Kiedy na moment zostaliśmy sami, powiedziałem: – Gerry, czuję się oszukany przez naszą reformacyjną tradycję. Przyszedłem tu z myślą, że wreszcie ktoś wydobędzie mnie z toni. Tymczasem katolicy znowu zdobyli wszystkie punkty. Teksty Soboru Trydenckiego, które nam cytował, były wyrwane z kontekstu. W dobrej wierze poprzeinaczał kanony, oddzielając je od definicji zawartych w dekretach.

W drodze powrotnej rozmawialiśmy jeszcze z dr. Gerstnerem. Poprosiłem go, żeby pokazał mi, w którym miejscu Biblia naucza zasady sola scriptura. Nie zaskoczył mnie żadnym nowym argumentem. Zadał mi za to pytanie:

– Scott, jeśli zgadzasz się, że mamy do dyspozycji natchnione i nieomylne Słowo Boże w Piśmie Świętym, to czego nam jeszcze potrzeba?

– Doktorze Gerstner – odparłem – nie sądzę, żeby zasadniczy problem leżał w tym, czego nam potrzeba, ale skoro zadał pan to pytanie, wyrażę swoją opinię. Od czasów Reformacji powstało ponad dwadzieścia pięć tysięcy różnych denominacji protestanckich, a jeśli wierzyć ekspertom, obecnie powstaje pięć nowych tygodniowo. Każda z nich głosi, że jest prowadzona przez Ducha Świętego i opiera się na prostej prawdzie Biblii. Bóg widzi, że potrzebujemy czegoś więcej.

Na chwilę zapadła głęboka cisza.

– Chodzi mi o to, doktorze Gerstner – kontynuowałem -że gdy nasi Ojcowie założyciele dali nam konstytucję, nie ograniczyli się jedynie do dania nam spisu naszych praw i obowiązków. Czy rnoże pan sobie wyobrazić, co działoby się dzisiaj, gdyby pozostawili nam sam dokument, nawet tak doskonały jak ten, wraz z błogosławieństwem typu: „Niech duch Waszyngtona prowadzi każdego z naszych obywateli”? Zapanowałaby anarchia – czyli mniej więcej to, z czym mamy do czynienia wśród protestantów, gdy idzie o jedność Kościoła. Dlatego nasi Ojcowie założyciele dali nam coś jeszcze prócz konstytucji – dali nam rząd, składający się z Prezydenta, Kongresu i Sądu Najwyższego, których zadaniem jest interpretowanie konstytucji i wcielanie jej w życie. A jeśli coś takiego jest niezbędne dla potrzeb takiego kraju jak nasz, to o ile bardziej dla zarządzania Kościołem o zasięgu światowym. Dlatego właśnie ja osobiście zaczynam podejrzewać, że Chrystus pozostawił nam coś więcej niż Księgę i swego Ducha. Prawdę mówiąc, w Ewangelii nie znajdziemy nawet wzmianki o tym, aby On sam pisał cokolwiek do swoich apostołów; zresztą także wśród nich liczba autorów ksiąg włączonych do Nowego Testamentu nie sięga nawet połowy. Znajdziemy natomiast słowa Chrystusa, wypowiedziane do Piotra: „Na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18). Wydaje mi się więc logiczne, że Jezus pozostawił nam Kościół – złożony z papieża, biskupów i soborów – którego zadaniem jest interpretowanie Pisma Świętego i wcielanie go w życie.

Doktor Gerstner przez chwilę rozmyślał w ciszy.

– To bardzo ciekawe, Scott – powiedział wreszcie – ale mówiłeś, zdaje się, że twoim zdaniem, nie tu leży zasadniczy problem? Na czym więc, według ciebie, on polega?

– Doktorze Gerstner, sądzę, że sprawą najistotniejszą jest to, co o Słowie Bożym mówi Biblia, gdyż nigdzie nie ogranicza ona Słowa Bożego jedynie do Pisma Świętego. Wręcz przeciwnie, w wielu miejscach poucza nas, że autorytatywne Słowo Boże można znaleźć w Kościele: w jego tradycji (2 Tes 2,15; 3,6), przepowiadaniu i nauczaniu (l P 1,25; 2 P 1,20-21; Mt 18,17). Dlatego uważam, że Biblia potwierdza katolicką zasadę sola verbum Dei: „samo Słowo Boże”, a nie protestanckie sola scriptura: „samo Pismo”.

Doktor Gerstner w odpowiedzi zapewnił mnie kilkakrotnie, że nauczanie tradycji katolickiej, papieży i soborów ekumenicznych jest sprzeczne z Pismem Świętym.

– To znaczy z czyj ą interpretacją Pisma Świętego? – uściśliłem. – Poza tym wszyscy specjaliści od historii Kościoła zgodnie twierdzą, że skład Nowego Testamentu został ustalony na synodzie w Hipponie, w roku 393, i na synodzie w Kartaginie, w roku 397, przy czym oba te synody posłały swoje werdykty do Rzymu, celem uzyskania aprobaty papieża. Zgodzi się pan ze mną, że od roku 30 do 393 upłynęło trochę zbyt dużo czasu, by można było obyć się bez Nowego Testamentu? Prócz tego, istniało wiele innych ksiąg, które w tamtych czasach można było uznać za natchnione. Na przykład List Barnaby, Pasterz Hermasa, czy Dzieje Pawła. Nowy Testament zawiera natomiast takie księgi jak Drugi List świętego Piotra, List świętego Judy, czy Apokalipsa, które zdaniem niektórych powinny zostać z niego wykluczone. Czyją decyzję uznamy więc za godną zaufania i ostateczną, jeśli odrzucimy nieomylny autorytet Kościoła?

Doktor Gerstner odpowiedział ze spokojem:

– Papieże, biskupi i sobory mogą popełniać błędy. Na jakiej podstawie twierdzisz, Scott, że Bóg zapewnił Piotrowi nieomylność?

Zastanowiłem się chwilę:

– Cóż, doktorze Gerstner, protestanci i katolicy zgadzają się co do tego, że Bóg ewidentnie zapewnił Piotrowi nieomylność co najmniej w kilku wypadkach, na przykład, gdy pisał Pierwszy i Drugi List świętego Piotra. Skoro więc Bóg zapewnił mu nieomylność w jego nauczaniu na piśmie, dlaczego nie miałby zachować go od błędów, gdy osobiście występował jako autorytet? Pójdźmy dalej – jeśli Bóg uczynił to dla Piotra (i pozostałych autorów Pisma Świętego), dlaczego nie mógłby zrobić tego samego dla jego następców? Zwłaszcza że mógł przewidzieć anarchię, która nastąpiłaby w wypadku przeciwnym. Poza tym, doktorze Gerstner, jak możemy być pewni, że dwadzieścia siedem ksiąg tworzących Nowy Testament rzeczywiście stanowi nieomylne Słowo Boże? Ich lista została przecież sporządzona przez omylne sobory kościelne i papieży.

Nigdy nie zapomnę jego odpowiedzi.

– Scott, znaczy to po prostu tyle, że dysponujemy jedynie omylną kolekcją nieomylnych dokumentów!

– I to naprawdę wszystko, co może nam zagwarantować protestancka tradycja chrześcijańska? – zapytałem.

– Widzisz, Scott, jedyne, co możemy zrobić, to wyciągać właściwe wnioski z przesłanek historycznych. Poza Pismem Świętym nie istnieje dla nas żaden nieomylny autorytet.

– Ależ, doktorze Gerstner, skąd w takim razie mam wiedzieć, że otwierając Ewangelię Mateusza, List do Rzymian, czy List do Galatów, mam do czynienia z autentycznym, nieomylnym Słowem Bożym?

– Jak już powiedziałem, Scott, dysponujemy jedynie omylną kolekcją nieomylnych dokumentów.

Raz jeszcze poczułem się bardzo rozczarowany jego odpowiedziami, choć widziałem, że wiernie przedstawia stanowisko protestanckie. Przez dłuższą chwilę rozważałem wyłożoną przez niego wizję ostatecznego autorytetu chrześcijanina i logiczną niespójność wersji protestanckiej.

Mogłem jedynie odpowiedzieć:

– Mam wrażenie, doktorze Gerstner, że logicznie rzecz biorąc, musi to być Biblia i Kościół – albo żadne z nich!

Przyjechałem do domu następnego dnia wczesnym rankiem. Gdy podzieliłem się refleksjami z naszego spotkania, Kimberly wpadła w panikę. Miała nadzieję, że ta rozmowa zakończy całą sprawę.

Wymogła na mnie przyrzeczenie:

– Proszę, nie spiesz się z tym za bardzo. To byłoby zbyt bolesne.

– Kimberly – zapewniłem ją-jeśli zdecyduję się przejść na katolicyzm, to na pewno nie przed rokiem 1990. Przyrzekam ci to. A zdecyduję się tylko w wypadku, jeśli rzeczywiście nie będę miał innego wyjścia. Jeśli moje wnioski okażą się nie do obalenia. – Był rok 1985. Sądziłem, że gdybym rzeczywiście miał przejść na katolicyzm, to pozostanie mi dosyć czasu na podjęcie przemyślanej, racjonalnie uzasadnionej decyzji.

– No dobrze, chyba da się to przeżyć – odpowiedziała. Po wytrwałej modlitwie stwierdziliśmy, że powinienem podjąć pełnoetatową pracę. Zdecydowaliśmy, że najlepszym miejscem będzie Uniwersytet Marąuette. Pracowało w nim wielu wybitnych teologów katolickich, którzy kochali Kościół i dobrze wykładali jego doktrynę. Wśród nich był również jezuita i profesor teologii, Ojciec Donald Keefe, specjalista z zakresu teologii przymierza. Gdy dowiedzieliśmy się, że w Marąuette zaakceptowano moją kandydaturę na studia doktoranckie, proponując mi jednocześnie pełne stypendium i etat asystenta, przyjęliśmy to jako znak Bożego prowadzenia.

Ani ja, ani moja żona nie przeczuwaliśmy, że przychodzi właśnie na nasze małżeństwo czas ciemności i burzy, znacznie trudniejszy niż można było przypuszczać.

Kimberly:

Gdy wróciliśmy do Grove City, w naszym życiu nastąpiła jesień. W naszym życiu powiały wiatry zmiany. Kolory były piękne, stanowiły jednak zapowiedź zimowego snu i śmierci.

Przeprowadzka zmieniła tempo naszego życia. Scott rozpoczął ośmiogodzinną pracę biurową jako asystent dyrektora Grove City College. Ja zajęłam się Michaelem i odnawianiem dawnych kontaktów towarzyskich.

Praca Scotta pozostawiała mu wolne wieczory na codzienne wielogodzinne studium. Szedł do gabinetu, zamykał drzwi, a ja zupełnie nie miałam ochoty, żeby je otwierał. Wolałam nie wiedzieć, co dzieje się za nimi. Jak długo były zamknięte, mogłam nie przejmować się tą sprawą.

Nasze przekonania zaczęły iść różnymi drogami – częściowo dlatego, że byłam zapracowana i spodziewałam się drugiego dziecka, a częściowo z powodu mojego braku zainteresowania tym, co robił. Sądziłam, że Scott wychyla się wprawdzie w niebezpieczną stronę, ale jest rzeczą pewną, że w którymś punkcie zdecyduje się wrócić. Zależało mi głównie na zachowaniu spokoju.

Pewnej nocy Scott zakłócił mój sen entuzjastycznym odkryciem:

- Kimberly, czy możesz sobie wyobrazić, że tu, w tej chwili, otacza nas Maryja, święci i niezliczone zastępy aniołów?

– O, nie! – odparowałam. – Nie w mojej sypialni!

Byłam zaskoczona jego słowami. Maryja? Ostatnio wspominał o niej coraz częściej. Według mnie katolicy przypisywali Maryi podobną rolę, jak my Jezusowi. Dla nich ona była tą najbliższą, w której sukniach można się skryć, unikając konfrontacji z karzącym Ojcem. To Ona stanowiła szeroko otwarte „kuchenne drzwi” do Bożych względów, podczas gdy Jezus był ciasnym wejściem frontowym. Myśli te budziły moją odrazę.

Czytałam kiedyś anegdotę o człowieku, który naprawiając sufit pięknej kaplicy w Rzymie zobaczył, że pewna Amerykanka wchodzi do kościoła i zaczyna się modlić. Jako że akurat miał ochotę na odrobinę rozrywki, nachylił się w jej stronę wołając teatralnym szeptem:

– Tu mówi Jezus. – Kobieta jednak nie zareagowała.

– Tu mówi Jezus – powtórzył nieco głośniej. Reakcji nie było.

Mężczyzna wrzasnął więc na cały głos:

– Tu mówi Jezus!

Kobieta podniosła wzrok i odwrzasnęła:

– Cicho bądź, rozmawiam z twoją Matką!

Na podstawie własnych obserwacji wyrobiłam sobie pogląd o stosunku katolików do Maryi. Zauważyłam, że miłość, przywiązanie i cześć, jaką obdarzają Maryję, często zastępuje im miłość, przywiązanie i cześć, jakie winni są Jezusowi. Podzieliłam się tymi spostrzeżeniami ze Scottem. W odpowiedzi zarzucił mi powszechne lekceważenie, z jakim odnoszą się do Niej protestanci, unikając nawet rozmów na Jej temat. A niewątpliwie jest Ona wybraną i obdarzoną największym zaszczytem niewiastą wszechczasów, która urodziła Syna Bożego i dała Mu ludzką naturę. Natomiast protestanci uważają, że w ten sposób równoważą przesadny pietyzm, z jakim traktują Maryję katolicy.

Gdy na Boże Narodzenie poproszono mnie w zborze o wygłoszenie konferencji na świątecznym obiedzie dla kobiet, Scott namówił mnie, żebym powiedziała coś o Maryi. Przygotowałam więc studium biblijne na temat Maryi, jako kobiety oddanej Bogu, pomijając zupełnie wszystkie dotyczące Jej poglądy katolickie (zwłaszcza, że sama w nie jeszcze wówczas nie wierzyłam). Zachęciłam kobiety, by nie obawiały się czcić Maryi jako Matki naszego Pana, gdyż Jezus jest Synem Boga i Synem Maryi.

Natychmiast po mojej konferencji dwie żony pastorów zaintonowały kolędę Czyje to Dziecię? umyślnie zmieniając ostatnie słowa refrenu na „Dziecię, Syn to Boży”, gdyż jeden z duchownych bezpośrednio przed obiadem wyraził obawę, że oryginalna linijka: „Dziecię, Syn Maryi” za bardzo honoruje Maryję. Cóż to za wspaniała ilustracja do tego, o czym mówiłam!

Przypomniał mi się też pewien wykład z seminarium, na którym dr Nicole mówił nam, jak to sobór ekumeniczny w Efezie ogłosił Maryję Theotokos, Matką Bożą. W pierwszej chwili byliśmy zgorszeni – jak to, przecież nie stworzyła Boga! Wykładowca jednak od razu wyjaśnił nam sens owego stwierdzenia – dla naszego zbawienia konieczne było, by Jezus, będąc w pełni Bogiem, stał się także w pełni człowiekiem – dwie natury w jednej Osobie Syna Bożego. Stąd więc, skoro Jezus przyjął ludzką naturę z Maryi, jest Ona Jego Matką, a ponieważ jest On Bogiem, Ona jest Matką Boga. Nie ma co gorszyć się tą prawdą, zapewnił dr Nicole, gdyż jest Ona gwarancją naszego zbawienia.

Pewnego dnia Scott zatrzymał się na chwilę w jadalni i powiedział:

– Ostatnio przeczytałem sporo książek katolickich. Być może Bóg powołuje mnie do Kościoła katolickiego.

– Czy nie moglibyśmy zostać episkopalianami? – zareagowałam natychmiast. W mojej wizji świata o wiele lepiej mieściło się pozostanie w tradycji protestanckiej, choćby jako episkopalianie, niż przechodzenie na katolicyzm. Scott uśmiechnął się ze zrozumieniem i poprosił mnie o modlitwę.

Modliłam się za niego z chęcią, ale kategorycznie odmawiałam rozmów na temat jego coraz bardziej kształtujących się przekonań. Usiłowałam zepchnąć problem Scotta i jego poszukiwań na dalszy plan. Uwierzyć, że nie ma to ze mną nic wspólnego. Na spacerze próbował delikatnie podzielić się ze mną niektórymi ze swoich pytań i wniosków.

– Scott - powiedziałam – jesteś taki inteligentny. Wmówiłbyś każdemu wszystko, cokolwiek by to było.

– A więc to, co mam do powiedzenia, nie jest dla ciebie nic warte? – zapytał.

Dotknęło mnie to do żywego. Jak mogło mu w ogóle przyjść do głowy, nie mówiąc już o wypowiadaniu tego głośno, że teologiczne odkrycia Scotta nie mają dla mnie wartości, skoro całe nasze małżeństwo opierało się głównie na tego rodzaju dzieleniu?

Wiedziałam, że nie jestem zwolniona z walki o prawdę tylko dlatego, że Scott ma dar przekonywania. Nie chciałam jednak go słuchać. Było to za bardzo przerażające – miałam zbyt wiele do stracenia. Powinno mnie przynajmniej zaciekawić, dlaczego uważa on katolicyzm za tak biblijny. W końcu to Biblia stanowiła podstawę mojej wiary. Bałam się jednak tak bardzo, że wolałam o nic nie pytać.

Zaczęłam czuć się tak, jakbym była żoną nie tego człowieka, którego poślubiłam. Wyszłam za prezbiterianina z Kościoła reformowanego, a nie za jakiegoś – nieokreślonej maści – chrześcijanina. Scott przypominał mi, że to pociągała mnie do niego jego mocna wiara w Biblię, a to przecież nie uległo zmianie. Błagał mnie, bym studiowała i poszukiwała wraz z nim, ale nie mogłam czy też nie chciałam się przełamać.

Scott startował przynajmniej z pozycji zdecydowanie antykatolickich. Był zdania, że myślący chrześcijanin nie może pozostać w Kościele rzymskokatolickim. Ja ze swojej strony miałam bardziej umiarkowaną opinię. Katolicy może i są chrześcijanami, ale ja nie mam najmniejszego powodu – ani też przyjemności – z nimi się wiązać. Może Scott w wyniku swoich poszukiwań przestanie odsądzać katolików od czci i wiary i zbliży się w swoich poglądach do mnie. Istnieje jednak różnica pomiędzy powstrzymaniem się od ich potępiania, a przyłączeniem się do nich!

Scott twierdził, że poszukuje „Matki Kościoła” i jest bliski odnalezienia jej w Kościele katolickim. W przeciwieństwie do niego, ja sama nigdy nie czułam potrzeby takich poszukiwań (być może dlatego, że wychowałam się w stabilnej rodzinie ewangelickiej, która wraz z naszym zborem zaspokoiła w pełni moją potrzebę przynależności).

Obecne poglądy Scotta różniły się zasadniczo od tego, w co wierzyliśmy będąc studentami college'u. Scott widział ciągłość tam, gdzie ja dostrzegałam tylko jej brak. Uzasadniał ją stosując analogię: żołędź wygląda inaczej niż dąb, ale zawiera w sobie potencjalną możliwość stania się dębem.

– Moje poglądy z czasów studenckich i seminaryjnych weszły w kolejną, doskonalszą fazę rozwoju. Widać w nich organiczny wzrost, nawet jeśli wyglądają inaczej niż na początku. Wciąż wierzę temu, co mówi Biblia. Wciąż jestem gorliwym chrześcijaninem – tłumaczył.

Musiałam przyznać, że analogia była dość przekonywująca. Nie dało się jednak wykluczyć możliwości, że tym razem inteligencja Scotta spłatała mu figla i wpakował się w niezłe tarapaty teologiczne.

Zwróciliśmy się o radę do mojego ojca, który stwierdził, że nie powinnam odcinać się od badań Scotta. Mimo całej mojej niechęci, odmowa wspólnego wzrostu chrześcijańskiego mogłaby przynieść jeszcze gorsze skutki.

Zgodziłam się w końcu przeczytać jedną książkę, Wiarę naszych ojców, kardynała Gibbonsa. Napisana prostym językiem książka wydała mi się podejrzanie logiczna. Zdenerwowało mnie to. Katolicyzm nie miał prawa być taki prosty! Z wściekłości rzuciłam książką w drugi koniec pokoju, co zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu.

No nic, pomyślałam, ja sobie poczekam, a Scott niech sam się męczy, dopóki się nie opamięta. Byłam w końcu dyplomowanym magistrem teologii! Jaki sens miało uczenie się wszystkiego od zera, powrót do samych podstaw? Miałam zbyt dużo spraw na głowie, by móc sobie na to pozwolić.

Moje myśli z tamtego okresu dobrze wyraził psalmista:

„Lecz ja, Panie, ślę moją modlitwę do Ciebie, w czasie łaskawości, o Boże; wysłuchaj mnie w Twojej wielkiej dobroci, w zbawczej Twej wierności! Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonął, wybaw mnie od tych, co mnie nienawidzą, i z wodnej głębiny! […] Wysłuchaj mnie, Panie, bo Twoja łaska pełna jest dobroci; wejrzyj na mnie w ogromie swego miłosierdzia!” (Ps 69,14-15.17).

W środku całego teologicznego zamieszania w naszym domu, Pan obdarzył nas upragnionym synem, Gabrielem Kirkiem. Urodził się w piątą rocznicę naszego ślubu, 18 sierpnia 1984. Gdy przyszedł na świat, przypomniałam sobie modlitwę, którą wypowiedzieliśmy ze Scottem podczas naszej pierwszej randki: „Panie, wzbudź wielu świętych mężczyzn”. Panie, pomyślałam, czy to możliwe, żeby Gabriel, a także Michael, byli częścią Twojej odpowiedzi na tamtą modlitwę? To trochę powolny sposób czynienia uczniów, ale proszę, pomóż nam wychować ich dla Ciebie na świętych mężczyzn.

Pierwszy rok życia Gabriela był dla nas bardzo pracowity. Oprócz zajmowania się naszymi dwoma synkami, poświęcałam sporo czasu – który mogłam przeznaczyć na wspólne ze Scottem studium biblijne – na różne chwalebne zaangażowania poza domem. Prowadziłam trzy grupy biblijne, przewodniczyłam lokalnemu oddziałowi Pro Life i pomagałam w zakładaniu innej organizacji ochrony życia, Life Advocates, w akademikach Grove City College. Scott tymczasem godził pełnoetatową pracę uczelnianą z prowadzeniem grup młodzieżowych w dwóch zborach i college'u. Rozpoczął też studia doktoranckie na Uniwersytecie Duquesne. Choć była to instytucja katolicka, często okazywał się na zajęciach jedynym obrońcą wiary katolickiej.

Mimo całego naszego zagonienia, Scott nie zaniedbywał swoich poszukiwań. Gdy zdałam sobie sprawę, że jego zainteresowanie Kościołem katolickim nie mija, zaczęłam czuć ciężar tego wszystkiego, co przyszłoby nam stracić, gdyby przeszedł on na katolicyzm. Wszystkie nasze marzenia ległyby w gruzach – wspólne posługiwanie zborowi jako pastor i jego żona, powrót Scotta jako wykładowcy do Grove City College lub Seminarium Teologicznego Gordon-Conwell, wspólna podróż po kraju z wykładami na temat reformowanej wiary protestanckiej.

Pewnego wieczora Scott oznajmił mi, że zaczął modlić się na różańcu. Nie wierzyłam własnym uszom! Nie wiedziałam nawet, że ma coś takiego. To studiowanie, a teraz i praktykowanie wiary katolickiej, stawało się coraz poważniejsze.

Nasz wspólny przyjaciel seminaryjny, Geny Matatics, zaczął kwestionować słuszność nowej orientacji teologicznej Scotta. W rozmowie ze Scottem określiłam go jako „rycerza w lśniącej zbroi”, przybyłego by mnie wybawić od marnego losu. Geny zwrócił się do Scotta o listę książek katolickich. Byłam mu za to wdzięczna. Tym bardziej że Gerry tak bardzo przypominał Scotta – jako człowiek o niewzruszonych przekonaniach szedł za prawdą bez względu na konsekwencje.

Nigdy nie zapomnę tej nocy, kiedy Scott wrócił do sypialni po wielogodzinnej rozmowie z Gerrym i powiedział mi, jak wielkie wrażenie wywarły na Gerrym katolickie książki, które czytał!

Jedyne co mogłam zrobić, to wybuchnąć płaczem. Mój „rycerz w lśniącej zbroi” tracił swój blask! Jeśli nawet Gerry'emu nie udało się zatrzymać Scotta, trudno było wyobrazić sobie kogoś, kto mógłby to zrobić.

Moje nadzieje wzrosły na chwilę, gdy Gerry zorganizował spotkanie z dr. Gerstnerem. Jednak relacja Scotta z tego spotkania rozwiała je na nowo.

Od początku naszej znajomości Scott i ja wspólnie wzrastaliśmy duchowo, razem też weryfikowaliśmy nasze poglądy, gdy, przynajmniej w jakichś marginalnych rzeczach, było to niezbędne. To, że Scott był gotów do zmiany, a ja odmawiałam współpracy, sprawiło, że stopniowo przestawaliśmy sobie wierzyć. Fundament zaufania w naszym małżeństwie zaczął się niebezpiecznie chwiać.

Pod wieczór jednego szczególnie bolesnego dnia zwierzyłam się Scottowi:

– Wiem, że samobójstwo zupełnie nie wchodzi w grę, ale w każdym razie prosiłam dziś Boga o to, by zesłał mi śmiertelną chorobę. Żebym mogła umrzeć i dać sobie spokój z tymi wszystkimi pytaniami. Mógłbyś wtedy znaleźć sobie jakąś miłą katoliczkę i żyć z nią długo i szczęśliwie. Scott był zdruzgotany patrząc na moje cierpienie:

– Nie mów tak więcej. Nawet o tym nie myśl! Nie chcę żadnej „miłej katoliczki”. Chcę ciebie.

W mojej duszy zapanowała zima. Pamiętam ten moment, gdy stojąc w naszym salonie poczułam, jak z mojego serca odchodzi Boża radość. Poza kilkoma krótkimi sytuacjami, stan ten trwał przez pięć lat. Stan niedostatku duchowego, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Radość w Panu, która dotąd była moją mocą i oparciem dla ducha, została zablokowana przez moje zamknięcie na studium, lekturę, nawet rozmowy. Czułam się tak, jakby wyrósł przede mną mur, a ja nie tylko nie miałam pojęcia, jak go pokonać, ale nawet nie byłam pewna, czy w ogóle mam na to ochotę.

– Panie, moja radość znikła. Kim jesteś? Znałam Cię całe życie. Myślałam, że Cię rozumiem, ale teraz nie rozumiem już nic. Czy jesteś Bogiem katolików czy protestantów? Tak bardzo pogubiłam się w tym wszystkim.

Odpowiedź nie nadeszła, a przynajmniej ja nie umiałam jej odczytać.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl