Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow XIX. MOST

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
XIX. MOST PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

– Wyzdrowiejesz dopiero za dwa lata.

Mijały tygodnie, a słowa lekarza ciągle brzmiały w moich uszach. Przygotowywałem światową konferencję w 1949 r. Pracując w nocy chowałem mikrofon dyktafonu pod kołdrę, by nie przeszkadzać Paulowi, i przygotowywałem listy do przywódców kościelnych na całym świecie. Dyktowałem tak jak inspirował mnie Duch Święty. Konferencja powstawała w szpitalnym łóżku.

Spokoju jednak nie było. Znów organizatorzy i nie-organizatorzy walczyli ze sobą. Wielu przepowiadało, że konferencja w Paryżu nie dojdzie do skutku. Donald Gee, przywódca zielonoświątkowców w Anglii, napisał do mnie wyrażając swoje obawy: „Wiem, że jesteś osłabiony po wypadku. Obawiam się, że zbyt wielkie rozczarowanie byłoby dla ciebie szkodliwe i dlatego chciałbym ostrzec cię, że z pogłosek, jakie tu docierają, wynika, iż konferencja może zakończyć się fiaskiem”.

Odpisałem mu szybko: „Bracie Gee, Jezus wypędził legion demonów z jednego człowieka, myślę, że może też rozprawić się z legionem trudności. I pamiętaj: nie jestem sam. Pan jest ze mną. Nie martw się.” Musiałem szybko nabrać sił, wyjść ze szpitala i udać się w podróż. Nie było to łatwe.

Zacząłem przygotowania. Na początku grudnia powiedziałem beztrosko do lekarza:

– Chciałbym wyjść do domu, moja noga już jest zdrowa.

– Ależ nie było dosyć czasu, żeby się dobrze zrosła.

– Tak? To dlaczego mogę nią swobodnie poruszać, a nawet podnosić ten 25-kilogramowy ciężarek na końcu?

– No, nie. Chyba pan tego nie robi?

– Tak? – poruszyłem nogą w przód i w tył, po czym powoli podniosłem ciężarek o kilka cm w górę. Lekarz wpatrywał się w ciężarek, a potem szybko wyszedł z sali i wrócił z aparaturą do prześwietlania i z operatorem. Po godzinie wrócił.

– Zostało tylko 2,5 cm nie zrośniętego złamania. Praktycznie noga jest już zdrowa.

Rozmawiano o tym przez cały dzień. Każdy, kto wchodził, powiadał:

– To cud. W pana wieku. Wreszcie lekarz powiedział:

– Dobrze, jeżeli ambulans będzie mógł pana przewieźć, to może pan jechać.

– Alleluja!

Anna załatwiła ambulans z Somerset i pojechałem. Ambulans obsługiwało dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn. Jeden prowadził, a drugi siedział z tyłu ze mną. Ziemię pokrywała 10-centymetrowa warstwa śniegu, a śnieg wciąż padał. Podróż okazała się bardziej niebezpieczna niż można było przypuszczać.

W ciemności, jakby wspomnienie z przeszłości, rozległ się gwizd lokomotywy. Ciarki przeszły mi po plecach.

– Słyszę gwizd lokomotywy. Zbliżamy się do przejazdu?

– Proszę się nie martwić – powiedział mój towarzysz.

– Frank wie, co robi. Można mu ufać, nie zaśnie.

Nagle kierowca gwałtownie zahamował. Samochód szarpnął i zaczął się ślizgać. Prawie wyskoczyłem przez okno. Słyszałem łoskot przejeżdżającego tuż obok pociągu.

– Słuchaj – powiedziałem podenerwowany. – Nie potrzebuję tu żadnej pomocy. Usiądź z przodu obok Franka i jemu pomagaj.

Zrobił jak mówiłem. Nad ranem wnieśli mnie do tymczasowego domu w Somerset.

Kilka dni później wezwałem do siebie Dawida. Od kiedy przybyłem do domu, tak bardzo narzekałem na gips, który pokrywał mi nogę od palców aż do biodra, że lekarze w końcu ustąpili i założyli mi tylko gips uniemożliwiający chodzenie. Pokrywał lewą nogę od stopy nad kolano.

– Słuchaj, synu – powiedziałem do Dawida. – Idź i kup parę kuł. Zobaczymy, czy uda mi się o nich poruszać.

Za pomocą szelek od spodni i pudełka Dawid i ja zrobiliśmy coś w rodzaju temblaka dla mojej nogi. Wyglądało to dziwnie, ale mogłem już kuśtykać po domu. Z dnia na dzień szło mi coraz lepiej. Byłem silniejszy. Nadal planowałem konferencję w Paryżu, ale chciałem najpierw pojechać do Chicago na spotkanie Narodowego Związku Ewangelików. Była to dobra okazja, by spotkać się z braćmi i wypróbować moje zdolności w poruszaniu się.

Pojechałem pociągiem, a wróciłem samolotem, przekonany o tym, że uda mi się przebyć Atlantyk i dotrzeć do Paryża.

Kiedy zadziwiłem lekarza opowieścią o mojej wyprawie do Chicago i przekonałem go, jak zręcznie posługuję się kulami, poddał się i wyraził zgodę na mój lot na II Światową Konferencję Zielonoświątkową do Paryża.

W Paryżu odegrałem rolę bohatera o kulach, rannego żołnierza z pola walki. Wszyscy mi współczuli, ale niewiele mieli współczucia dla siebie nawzajem. Zaczęły się zgrzyty pomiędzy organizatorami a nie-organizatorami, miedzy Amerykanami a Szwedami i tak dalej.

Byłem nowym, dojrzałym człowiekiem, tak pełnym miłości i rozumiejącym, co znaczy przebaczenie, że nie chciałem brać udziału w kłótni. Sytuacja stawała się napięta. Obawiałem się o utratę znaczenia, podporządkowanie ludziom zamiast Panu. Niektóre frakcje nie chciały nawet ze sobą jeść. Trzeba było zbudować most ponad ich wrogością.

Spotkałem się prywatnie z kilkoma braćmi, którzy ufali sobie i mnie darzyli zaufaniem. Chciałem uczynić krok w kierunku pojednania.

– Czy mógłby któryś z was, cieszących się szacunkiem i wpływami, zaproponować, by przerwano na kilka godzin obrady? Można by wybrać na ten jeden wieczór komisję, która spróbowałaby znaleźć rozwiązanie. Potem przedstawiłoby się raport.

Zrozpaczeni zgodzili się na wszystko i przedstawiono tę propozycję poszczególnym frakcjom. Natychmiast powstały podejrzenia.

– Chcecie coś robić na boku?

– Nie. Komisja zbierze się w nocy. Jutro przedstawią raport. W końcu wyrazili zgodę. Donald Gee, przewodniczący konferencji, pochylił się ku mnie i powiedział:

– Rada ma wybrać komisję. Nie mam natchnienia co do tego, kto będzie właściwy. Napisz kilka nazwisk.

Po sesji niektórzy podeszli do mnie.

– Więc to ty wyznaczyłeś komisję? Widzieliśmy, jak pisałeś. Nic z tego nie wyjdzie. Wybrałeś dwóch głównych rywali. Będą się kłócić.

– Tak. Wiem. Tego właśnie pragnąłem. Jeżeli będą musieli się spierać przed małą grupą, będzie im trudniej niż przed dużym zgromadzeniem. Ale sceptycy mówili nadal:

– Dziś w nocy nie zmrużysz oka.

Byłem jednym z 12 członków komisji.

Ukryliśmy się w jednej z mniejszych sal konferencyjnych, nieco skrępowani i niepewni, czy osiągniemy cel. Jeden z bardziej przedsiębiorczych braci szybko przełamał pierwsze lody.

– No, co chcesz robić? – pytanie skierowane było do mnie.

– Ktoś musi objąć prowadzenie – powiedziałem. – Potrzebujemy przewodniczącego, kogoś, kto potem zda relację. Wszyscy patrzyli na mnie.

– To był twój pomysł – powiedział pierwszy mówca, a pozostali przytaknęli.

– Chcecie, żebym był przewodniczącym? Niech tak będzie. Natychmiast przystąpiłem do sedna sprawy. Zwróciłem się najpierw do przywódcy Szwedów, Józefa Mattson-Boze'a.

– Joe, jak widzisz dalszą współpracę w opracowywaniu planu spotkań, dyskutowaniu nad wspólnymi problemami i wzajemnej pomocy, bez nadawania temu nazwy organizacji? Na ile pozwala ci sumienie?

Zapadło milczenie. Mattson rozpoczął najpierw powoli, stopniowo rozgrzewając się swoją wizją wzajemnego wsparcia i jedności bez rezygnowania z autonomii.

Kiedy skończył, zwróciłem się do Anglika Freda Squire'a, przywódcy zwolenników organizacji. Powiedział otwarcie i szczerze:

– Jeżeli to, co mówi Joe, zadowoli Skandynawów, a myślę, że jego propozycja jest dobra, to zadowoli i mnie, a też Brytyjczyków i Amerykanów.

Sprawa została załatwiona. Tak szybko. Dwaj główni przeciwnicy pojednali się odkrywszy, że ich poglądy na sprawę nie różnią się aż tak bardzo, jak na to wyglądało na publicznych wystąpieniach. Napisaliśmy raport starannie dobierając słowa i położyliśmy się spać. Tej nocy nieźle zmrużyłem oczy.

Następnego ranka wszyscy uczestnicy konferencji, ok. 200 osób, zaaprobowali raport punkt po punkcie i prawie niezauważalnie zdecydowaliśmy o tym, że konferencje światowe odbywać się będą regularnie. Mieliśmy się spotykać co trzy lata, ja miałem być sekretarzem londyńskiej w 1952 r.

Po zakończeniu Donald Gee położył swoją ciężką dłoń na moim ramieniu i powiedział:

– Dawidzie, twoi bracia z Afryki Południowej uważają wprowadzenie poprawki do statutu za twój największy sukces, ale ja sądzę, że tutaj odniosłeś swoje największe zwycięstwo. Nie mamy statutu, ale zbudowaliśmy bazę do dalszej współpracy. Chwała Panu!

Moje spojrzenie na ten epizod było nieco odmienne. Traktowałem fakt, że Pan dał mi łaskę zaufania wśród braci, jako pierwszy krok w moim rozwoju w dziedzinie przebaczania. Wiedziałem, że jeśli chcę odnieść jakikolwiek sukces w tym, do czego prowadził mnie Pan, miałem przebaczać braciom zielonoświątkowcom i doprowadzić do porozumienia.

Widziałem teraz jasno, że przebaczanie jest podstawą mojej służby. Bez niego byłaby ona niczym.

Następnym krokiem było sprowadzenie na stałe do Ameryki mojej rodziny. Kościół Boży zaproponował mi stanowisko wykładowcy w szkole Lee College w Cleveland, Tennessee. Zajęło mi to 6 tygodni operacji prawnych, wraz z dłuższym pobytem w Kanadzie, by uzyskać wizę pobytową, co pozwoliło nam na wjazd do Stanów Zjednoczonych.

W college'u w Tennessee mogłem wykonywać obowiązki nauczyciela – w tym czasie rozpoczęło się wspaniałe przebudzenie, jakiego dotąd nie znała szkoła – i jednocześnie planować i koordynować przygotowania do konferencji światowej w 1952 r. Studenci bardzo mi pomagali w pracy papierkowej, planowaniu i załatwianiu spraw związanych z przygotowaniem spotkania 500 zielonoświątkowców. Był to bardzo pracowity czas i wspaniała okazja do rozpoczęcia powolnego i trudnego procesu zapuszczania korzeni w nowym kraju. Był to odtąd nasz kraj.

Pan ciągle mówił do mnie o Kościołach historycznych. Nie robiłem niczego w tym kierunku. Nie miałem żadnych powiązań ani znajomości i nie wiedziałem, jak je nawiązać. Potrzebowałem jakiegoś punktu zaczepienia.

Bracia z Kościoła Bożego, z którym współpracowałem jeszcze przed wypadkiem, nalegali, bym przyłączył się do nich oficjalnie. Przecież przyszli mi z pomocą po wypadku i pracowałem w ich college'u. Ale oni, jak wszyscy zielonoświątkowcy, patrzyli na inne denominacje jak na wrogów i nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego. Nie mogłem przyłączyć się do nich przystając na ich poglądy, a potem zaangażować się we współpracę ze Światową Radą Kościołów czy inną grupą „zatwardziałych grzeszników”. Poza tym nadal posługiwałem się dokumentami Misji Wiary Apostolskiej i wystarczyło mi to do podtrzymania mojego statusu na konferencji światowej.

Zrozumiałem, że źle zrobiłbym zamieszkując w pobliżu któregoś z zielonoświątkowych centrów: Springfleld – Zbory Boże, Cleveland – Kościół Boży, czy gdziekolwiek indziej. Powinienem raczej przybliżyć się do któregoś z centrów pracy starych Kościołów i ich organizacji bez obrażania żadnej z grup, z którymi byłem sprzymierzony. Coraz jaśniej widziałem, że oznacza to Nowy Jork.

Zmierzając w tym właśnie kierunku zrezygnowałem ze stanowiska w Lee College i za zgodą Anny przeniosłem się do Stanford, Connecticut. Pan był dla nas łaskawy, osiedliliśmy się w ładnym domu. Okolica była przyjemna, w niewielkiej odległości od olbrzymiej metropolii.

Pewnego dnia przeczytałem w gazecie, że dr John A. Mackay, prezydent Seminarium Teologicznego w Princeton, jeden z najbardziej szanowanych przywódców prezbiteriańskich w świecie, określił ruch zielonoświątkowy jako największe błogosławieństwo dla chrześcijaństwa w XX wieku. Było to mocne stwierdzenie. Ale ja byłem ostrożny. To przecież dr Mackay powiedział wcześniej, iż zielonoświątkowcy w Ameryce są „muchą w olejku protestantyzmu”. Zastanawiałem się nad jego prawdziwymi poglądami. Czyżby to były te otwarte drzwi?

Zadzwoniłem do niego w Princeton.

– Chciałem panu podziękować za miłe słowa pod adresem zielonoświątkowców. Kiedyś czytałem pana wypowiedź na ten temat i była ona nieco inna. Chyba pan zmienił zdanie.

Bez wahania szczerze odpowiedział:

– Tak, zmieniłem.

Powiedział, że wcześniej mylił się, przede wszystkim z powodu niewiedzy i niezrozumienia.

– No cóż – powiedziałem, gdy nasza krótka wymiana zdań zbliżała się do końca. – Jestem sekretarzem Światowej Konferencji Zielonoświątkowej i bardzo chciałbym się z panem spotkać i porozmawiać. Zaproszenie zabrzmiało serdecznie:

– Proszę przyjechać. Zjemy razem lunch i porozmawiamy.

Drzwi były otwarte.

Pojechałem do Princeton i szybko nawiązaliśmy przyjaźń, która trwa do dziś. Była to jedna z rzadkich i cennych relacji, w której obie strony całkowicie znają prawdę o sobie nawzajem – różnice i wszystkie inne – a jednak natychmiast jednoczą się w Duchu. Rady i prowadzenie dr Mackaya były nieocenione i bardzo pomocne, gdy ostrożnie zaczynałem iść ścieżką, którą wyznaczył mi Pan.

W kilka dni po spotkaniu z Mackayem Pan znów przemówił do mnie:

– „Jutro możesz iść do centrali Rady Kościołów”.

Oczekiwałem, że drzwi otworzą się szerzej. Miałem już wejście, ponieważ dr Mackay był dobrze znany w Światowej Radzie Kościołów. Miałem nadzieję na coś bardziej oficjalnego.

Przedstawiłem się dr Rosswellowi szukając w myślach jakiegoś usprawiedliwienia dla mojego najścia. Ale niepotrzebnie się martwiłem. Byłem zielonoświątkowcem – kuriozum. Cieszyli się, że widzą jednego z nich na własne oczy. Okazało się, że na pewno nie są olbrzymami. Nie mają ogonów i nie huśtają się na żyrandolach. Spędziłem z nimi cały dzień.

Niedługo po tym przyjechał do mnie sekretarz misji niewielkiej grupy Nowoangielskich Kościołów Zielonoświątkowych. Powiedział, że Pan przemówił do niego i jego braci. Ich misjonarze w Kenii i innych państwach wsch. Afryki mieli kłopoty. Nie chciano ich uznawać. Był to szczególnie trudny czas dla misjonarzy zielonoświątkowych w tej części Afryki. Ograniczano ich swobodę i żadna wpływowa organizacja nie mogła im pomóc. Pan kazał im zwrócić się o pomoc do mnie. Dodatkowych wyjaśnień nie było.

– Bili – powiedziałem ostrożnie -jedyne powiązanie, które może się przydać, to kontakt ze Światową Radą Kościołów. Pan musiał o tym wiedzieć. Czy masz coś przeciw temu?

– Nie wiedzieliśmy o tym – powiedział. – Wiem tylko tyle, że Pan kazał przyjść i skonsultować się z tobą. Jeżeli chodzi o mnie, to możesz robić co chcesz, byle tylko odniosło to skutek.

Udałem się więc do mojego przyjaciela dr Mackaya. Był przewodniczącym Międzynarodowej Rady Misyjnej, organizacji, z której wyrosła Rada Kościołów. Pierwsza organizacja miała charakter misyjny, Rada Kościołów stała się agencją pomocniczą. Mackay posłał mnie do Charlesa Ransona, sekretarza MRM.

– Wystarczy, by wasz ruch napisał oficjalny list o kłopotach we wschodniej Afryce i przekazał nam go wraz z rekomendacją.

Załatwiono to bardzo szybko. Ranson przesłał list i rekomendacje do biura Rady w Londynie, która z kolei przekazała to brytyjskiemu urzędowi kolonialnemu. Brytyjczycy przekazali sprawę do Kenii z rekomendacją, by oficjalnie uznać misjonarzy zielonoświątkowych i pozwolić im na prowadzenie pracy. Po dwóch miesiącach sprawa była załatwiona. Pogardzana Rada Kościołów pośpieszyła z pomocą braciom zielonoświątkowcom.

Kiedy podziękowałem dr Mackayowi za pomoc, zaproponował, bym skorzystał ze znajomości i odwiedził światową konferencję Międzynarodowej Rady Misyjnej w Niemczech. Spotkanie miało się odbyć tuż po Światowej Konferencji Zielonoświątkowej w Londynie. Nie byłoby kłopotu z pojechaniem do Niemiec. Zgodziłem się jednak ze strachem i obawą. Miało to być spotkanie głównych przedstawicieli Kościołów historycznych.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl