Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Ekumenizm arrow MISTER PENTECOST - DAVID DU PLESSIS arrow II. POCZĄTEK

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
II. POCZĄTEK PDF Drukuj E-mail
Napisał DAVID DU PLESSIS   

Moje wspomnienia z dzieciństwa wypełniają obrazy błękitnych gór otaczających farmę mojego ojca. Nasza rodzina osiedliła się w kotlinie. Pamiętam też dobrze farmy naszych dziadków, niedaleko od nas. Ojciec mojego ojca, który uprawiał pszenicę, mieszkał w dużym, starym, południowoafrykańskim domu nad ogromnym jeziorem zasilanym przez podziemne źródła, które dostarczały wody dla owiec i bydła.

Druga część rodziny, krewni matki, mieszkali u podnóża gór, gdzie zajmowali się winnicami. Wspomnienie tego domu kojarzy mi się z widokiem błękitnych gór na horyzoncie, za równiną. Wszystko w moich wspomnieniach łączy się z poczuciem bezpieczeństwa, wygody i szczęścia rodzinnego.

Urodziłem się 7 lutego 1905 roku w pobliżu Cape Town w miejscowości zwanej Twenty-Four-Rivers w komunie składającej się z ludzi wierzących; powstała ona w rezultacie przebudzenia, zapoczątkowanego przez norweskiego ewangelistę. Byłem najstarszym synem w rodzinie potomków francuskich hugonotów. Mój ojciec i dziadek wraz z rodzinami należeli do tej wspólnoty. Wszystko, co potrzebne do życia, znajdowało się na miejscu: olbrzymie farmy, magazyny, sklepy.

Pewnego razu, jeszcze przed moim narodzeniem, jeden z braci prorokował, że przyjście Chrystusa jest bardzo bliskie, wobec tego nie ma sensu zbierać zbóż. Mieszkańcy postanowili, że będą spasać zboże bydłem.

Ale dziadek ze strony matki, który odpowiadał za uprawę zboża, myślał inaczej. Wziął wielką strzelbę, wsiadł na konia i oznajmił:

– Jeżeli ktoś spróbuje wpuścić bydło w zboże, to zastrzelę zwierzęta.

W ten sposób uchronił plony, a Pan, oczywiście, nie przyszedł. O ile sobie przypominał, zbiory były wtedy rekordowe.

Ale dziadek miał dosyć. Zażądał zwolnienia, wypłacono mu ładną sumę i założył sobie własną farmę zbożową z pięknym domem, który tak wrył mi się w pamięć.

Dobrze pamiętani też wyprawy wozem do moich dziadków. W domu wcześnie rano, gdy wszyscy myśleli, że my dzieci jeszcze śpimy, słychać było, jak starsi zbierają się na poranną modlitwę. Spotykali się w dużej wiejskiej kuchni – moi rodzice, dziadkowie, cała służba i pracownicy najemni. Służba przybywała wcześniej, przed rozpoczęciem pracy siadali na podłodze i przyłączali się do modlitw i pieśni. W tamtych czasach farmerzy czuli się odpowiedzialni za swoich pracowników. Głosili im ewangelię. Pamiętam, że stosunki miedzy czarnymi i białymi były dobre. Oczywiście, wszyscy postępowali według zasad ewangelii i na tym polegała różnica względem innych rodzin.

Mój ojciec był niewysokim mężczyzną – liczył 165,5 cm wzrostu, ja mam 172 cm. Zawsze nosił małą bródkę i wąsy. Bródka była bardzo ruda, prawie czerwona, ale włosy miał całkiem czarne i aż do swojej śmierci w wieku 85 lat nie posiwiał.

Moja matka, mniej więcej tego samego wzrostu, była inna. W jej rodzinie wszyscy siwieli w wieku 30 lat. Dlatego zawsze pamiętam ją jako siwą kobietę pełną uczuć macierzyńskich, wspaniałą matkę. Zawsze była pulchna, podczas gdy ojciec pozostał szczupły.

Oboje byli ludźmi bardzo spokojnymi. Uważali, że ciągłe mówienie nie pomaga w lepszym zrozumieniu. Co więcej, głosili zasadę, że dzieci ma być widać, a nie słychać. Byliśmy więc bardzo spokojną rodziną. Rodzice mieli razem 12 dzieci, ale 2 dziewczynki i 1 chłopiec zmarli, pozostało nas 9 chłopców.

Mama i ojciec wychowywali nas surowo, w dyscyplinie, która była konieczna w takiej gromadzie jak nasza i w tym środowisku, w którym żyliśmy. Najlepiej można by określić mojego ojca słowami, które znalazłem czytając „Obowiązki drużyny ogniowej” Tennysona: „Nie pytać dlaczego, ale wykonać i umrzeć”. Taki był mój ojciec, takie mogłoby być jego motto. Tego rodzaju wychowanie wpoiło we mnie szacunek dla rodziców. Dziś wiem, że gdyby rodzice nie wszczepili w nas takiego nastawienia, nie mógłbym wykonać tego, co polecił mi Pan. U Boga nakaz jest nakazem, a ja nauczyłem się natychmiast wykonywać to, co mi kazano.

Nasz ojciec nie narzucał jednak dzieciom czegoś, czemu nie podporządkowywał się sam. Wykonywał wszystko z wyjątkową sumiennością. Pracując jako stolarz, budowniczy czy kaznodzieja był zawsze bardzo drobiazgowy. Pewnego razu, gdy uczęszczałem jeszcze do średniej szkoły, pomagałem mu w wykończaniu domu. Było to, obok pracy w ogrodzie, moje dodatkowe zajęcie w czasie wolnym.

Robiąc drzwi wykorzystałem kawałek drewna z sękiem. Umieściłem go na wewnętrznej stronie, od ściany, zaszpachlowałem tak, że nie było żadnego śladu. Niedługo potem nadszedł mój ojciec, zauważył, że zużyłem kawałek drewna z sękiem, i zapytał:

– Co się stało z tą deską z sękiem?

– Umieściłem ją z tyłu, nic nie widać.

– Nie widać! – wybuchnął. – Pan to widzi!

Ze wstydem i spuszczoną głową, mrucząc pod nosem, wykonałem całą pracę od nowa. Potem już zawsze uważałem, żeby nie używać sękatych desek. Nie robię tego nawet dzisiaj pracując w moim domu w Kalifornii.

Mój ojciec wytrwał w dyscyplinie i sumienności aż do śmierci. Pewnego dnia na początku 1961 r. powiedział do mojego brata Justusa, jednego z trzech ewangelistów w rodzinie:

– Może Dawid przyjedzie do Pd. Afryki w tym roku. Jeżeli będziesz do niego pisał, to poproś, żeby przyjechał przed dniem Wniebowstąpienia. Prosiłem Pana, żeby mnie zabrał do domu w dzień Wniebowstąpienia.

Justus był przerażony.

– Ależ tato! Tak nie można!

– Nie mówię, że się tak stanie. Rozmawiałem tylko o tym z moim Ojcem w niebie i jeżeli On się na to zgodzi, to takie jest moje pragnienie. Przygotuję się na ten dzień.

„Tata się starzeje” – pomyślał Justus i nie napisał do mnie ani on, ani nikt z rodziny.

Kilka miesięcy później w dzień Wniebowstąpienia pastor odwiedził nasz dom chcąc przy okazji zabrać jakieś rzeczy, które zostawił w garażu. Zatrzymał się, by porozmawiać z ojcem.

– Dziadku (wszyscy tak go nazywali), czy nie zostało ci jeszcze trochę wina na Wieczerzę Pańską?

Ojciec lubił hodować winogrona, a jego wino było wspaniałe. Na Wieczerzę przygotowywał wino nie sfermentowane, za którym wszyscy przepadali.

– Tak – odrzekł tata. – Został jeszcze galon, możesz je wziąć. A potem dodał:

– Dzisiaj jest dzień Wniebowstąpienia.

-Tak.

– Prosiłem Pana, żeby mnie dzisiaj zabrał do siebie. Pastor potraktował to jako żart:

– W takim razie, dziadku, przynieś mi to wino zanim odejdziesz. Tata wszedł do domu, przyniósł wino, pastor zapłacił.

– Nie pójdę z tobą do garażu. Jest otwarty, wiesz, gdzie leżą rzeczy. Czuję się trochę zmęczony. Chyba usiądę.

– W porządku – odpowiedział pastor i odszedł. Zrobił kilka kroków, gdy usłyszał dziwny dźwięk „Alleluja”. Odwrócił się i zobaczył, jak ojciec opada na krzesło. Rzucił się ku niemu. Ojciec był już nieprzytomny. Wtedy w drzwiach domu pojawiła się matka i zaczęła iść w ich kierunku, pełna spokoju. Pastor był bardzo przejęty.

– Babciu, dziadek zemdlał!

Mama uśmiechnęła się podchodząc do niego powoli.

– Nie, pastorze, on nie zemdlą:!. Odszedł do domu.

– Ależ, babciu, ty wcale się tym nie przejmujesz! – pastor prawie krzyczał.

– Och, wszystko w porządku – powiedziała łagodnie. – Spodziewałam się tego. Widzisz, dzisiaj rano przy śniadaniu pożegnał się ze mną. Powiedział, że Pan może go odwołać i wtedy nie będzie czasu, by powiedzieć do widzenia.

Dzwoniłem do mojej żony z lotniska Kennedy'ego w Nowym Jorku przed odlotem do Jerozolimy.

– Mam smutną wiadomość – powiedziała.

– Tak? – spytałem.

– Dzisiaj rano przyszedł telegram, że twój ojciec odszedł do Pana. Przez chwilę milczałem, ale byłem zupełnie spokojny.

– To cały tata – powiedziałem cicho. – Czeka na dzień Wniebowstąpienia i dopiero wtedy odchodzi.

 

Moi rodzice spotkali się z ruchem zielonoświątkowym w roku 1914, gdy mieszkali w Ladybrand, małym 4-tysięcznym miasteczku u podnóża skalistej góry zwanej Fiat Mountain w Oranii, kilka mil na zachód od kraju Basuto. Tam rozpocząłem naukę. Było to bardzo przyjemne miejsce, wszyscy się znali. Oczywiście, istniał podział na miejscowych i Europejczyków. Miejscowość przypominała małe rolnicze osady w zachodnich górzystych rejonach Stanów Zjednoczonych. Wyróżniały ją tylko budynki z jasnego kamienia.

Mój ojciec zaprosił kaznodzieję zielonoświątkowego – nazywano ich wtedy „uzdrowicielami z wiary” – aby przyszedł modlić się o dziadka, który cierpiał na chorobę serca. O dziwo, choć dziadek nie został uzdrowiony, obaj z ojcem doznali tak głębokich przeżyć z Panem w czasie modlitwy o uzdrowienie, że ich życie zostało całkowicie zmienione. Potem ojciec zaczął mówić:

– Psalm 103: „On leczy wszystkie choroby twoje” – to jest prawdą. Później pojawiły się inne dary Ducha z mówieniem w nieznanych językach włącznie.

Wkrótce zza kazalnicy Holenderskiego Kościoła Reformowanego ogłaszano, że mój ojciec poszedł za fałszywą nauką i stał się wilkiem w przebraniu owcy. On i matka zostali wyłączeni z Kościoła.

Niewiele z tego rozumiałem, ale wiara mojego ojca w to, że Bóg uzdrowi nas i zachowa w dobrym zdrowiu, wywarła na mnie duże wrażenie. Matka wytłumaczyła mi to pewnego wieczoru, gdy rozmawialiśmy we dwoje.

– Jeśli tata tak wierzy – stwierdziłem – to nie muszę już pić oleju rycynowego. – Ten wstrętny, tłusty płyn był stałym uzupełnieniem naszego jadłospisu.

– Tak, masz rację – powiedziała matka. – Żadnych lekarstw.

Byłem uszczęśliwiony. Matka często powtarzała tę historię, żeby zilustrować, jak cieszyłem się ze zmiany wyznania.

Jeszcze przez pewien czas mieszkaliśmy w tym mieście przyłączywszy się do małej wspólnoty zielonoświątkowców, którzy zostali wyłączeni ze swoich Kościołów. Byli tam ludzie z Kościoła anglikańskiego, jeden z metodystycznego, kilka osób z reformowanego. Jeden ze starszych braci martwił się ciągle tym, że pochodzimy z różnych denominacji. Był przekonany, że jednym z najważniejszych fragmentów Pisma Świętego jest: „Ci wszyscy trwali jednomyślnie...” Uważał, że Duch Święty został wylany w dzień Pięćdziesiątnicy właśnie ze względu na tę jednomyślność. Ustawicznie nękał zgromadzenie narzekaniem: – Nie jesteśmy jedno, nie jesteśmy jedno!

Potem Pan w swoim miłosierdziu dał mu wizję, która nauczyła i jego, i nas ważnej prawdy. We śnie znalazł się w pomieszczeniu wypełnionym ludźmi ubranymi według dawnej mody Środkowego Wschodu, którzy rozmawiali w nieznanym mu języku. Obok stał człowiek ubrany podobnie. Zapytał staruszka:

– Czy wiesz, gdzie jesteś?

– W jakimś dziwnym miejscu – odpowiedział.

– Chcę ci pokazać, jak wyglądała Pięćdziesiątnica – ciągnął dalej człowiek.

– Zaraz zrozumiesz ich mowę. Słuchaj.

Od tej chwili rozmowy stały się zrozumiałe. Jedna osoba wstała i powiedziała:

– Bracia, kiedy Jezus wstępował do nieba, było nas pięciuset. Przed chwilą policzyłem – jest nas teraz sto dwadzieścia osób. Inni odeszli. Tracimy ludzi; myślę, że to z powodu braku przywódcy. Jezus odszedł. Na miejsce Judasza wybraliśmy Macieja. Musimy znaleźć teraz kogoś, kto zająłby miejsce Jezusa.

– Po chwili dodał: – Proponuję brata Piotra. Wstał inny i rzekł:

– Nie mogę się z tym zgodzić. Pamiętam jeszcze, co zrobił Piotr. Szanuję go, ale czy może być przywódcą, jeśli raz tak zawiódł? Kandydatura Piotra zostaje odrzucona. Wstaje następny i mówi:

– Potrzebujemy człowieka wielkiej miłości, dlatego proponuję Jana. Ktoś protestuje:

– Jak możecie proponować Jana? Przecież on chciał zasiąść po prawicy Jezusa i rządzić nami. Jestem przeciwny.

– To musi być człowiek wiary, a Jakub ma wielkie poznanie wiary. Proponuję Jakuba.

– Ale on jest przecież bratem Jana – pojawia się sprzeciw – i chciał zasiąść po prawicy Pana.

Wtedy jeszcze inny powiedział:

– Potrzebujemy człowieka ostrożnego, który by wszystkiego od razu nie przyjmował. Proponuję Tomasza.

– Tomasz nie jest ostrożny. On jest po prostu niewierny. Z nim wszyscy zaczniemy wątpić.

Wtedy wstał Piotr i rzekł:

– Do czego zmierzamy? Jeżeli zaczniemy odsłaniać upadki i słabości innych, to któż się ostoi? Ja nie czuję się na siłach zająć miejsce Mistrza, ale proponuję, żeby ten, kto czuje się godny, wstał, a ja pójdę za nim i wezwę wszystkich do tego samego.

Nie podniósł się nikt. Byli jednomyślni.

Ta wizja starszego brata pomogła mi w przyszłości zrozumieć, że zgoda konieczna do otrzymania Bożego błogosławieństwa nie zależy od tego, jak my albo ktoś inny jesteśmy dobrzy, ale raczej na gotowości uznania i zaakceptowania własnych słabości i upadków. To był koniec kłopotów w naszej małej społeczności. Zostaliśmy ukorzeni. Zrozumieliśmy, że sami nie jesteśmy dobrzy i że nawet Jezus powiedział: „Nie mogę sam z siebie nic uczynić” (Jan 5,30). Zaufaliśmy Panu, że nam pomoże.

Tak wyglądała moja duchowa edukacja w małym mieście Ladybrand.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl