Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow ODNOWA KOŚCIOŁA arrow Formacja arrow ZBIÓR ARTYKUŁÓW FORMACYJNYCH arrow SURFING I DUCHOWOŚĆ

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
SURFING I DUCHOWOŚĆ PDF Drukuj E-mail
Napisał PETER KREEFT   

Nie ma nic ważniejszego niż nasza droga do Boga lub „życie duchowe”, jak nazywa ją wielu pisarzy. Ponieważ jest to nasz ostateczny powód, by żyć. Po to właśnie każdy z nas się narodził.

Niemal każdy, kto pisze o życiu duchowym, rozróżnia jego etapy. Gdyż jest ono w oczywisty sposób podobne do drogi, po której się poruszamy, na której się zmieniamy i rozwijamy.

Używano wielu różnych obrazów z życia cielesnego, by opisać etapy życia duchowego. Na przykład u Teresy z Avila są to „mieszkania” (w Twierdzy wewnętrznej), a u Waltera Hiltona szczeble Drabiny doskonałości. Ponieważ są to tylko analogie, różnice między nimi nie stoją tak naprawdę w sprzeczności. Tę samą rzeczywistość (etapy życia duchowego) można wiernie opisać za pomocą wielu różnych metafor czy symboli z życia cielesnego.

Analogia, której nigdy, jeśli dobrze wiem, nie wykorzystano – choć dla wielu osób jest dość uderzająca – to analogia surfowania.

Wielu z nas kocha ocean. Jest to nasze ulubione miejsce na świecie. Gdy tylko przychodzi czas wakacji i mamy pieniądze, wydajemy je właśnie tam. Czujemy tajemniczą tęsknotę za morzem jako swego rodzaju tajnikiem naszej tożsamości, jakby w naszych żyłach płynęła słona woda (swoją drogą, mamy ją we krwi). Wśród poetów ta tęsknota jest powszechna:

Znów muszę wyruszyć na morze
Na puste wody i nieba
Tylko żaglowca mi trzeba
I gwiazdy by wiodła mnie*.

(John Masefield)

Toń swych fal, ciemna morska głębio, tocz!
Tysiące flot zdobywa cię daremnie!*

(Lord Byron)

My, choć nie jesteśmy poetami, też to odczuwamy. Gdybyśmy nie odczuwali, nie czytalibyśmy i nie kochali poetów.

Nie jestem ekspertem w pływaniu, ale jestem pływakiem. Nie jestem dobrym surfingowcem, nawet nie jestem prawdziwym surfingowcem na długiej desce. Ale surfowanie na krótkiej desce lub tzw. body-board – cóż, to jest to, co lubię. Jest to nie tylko jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń, jakie znam, ale również jedno z tych o najgłębszym znaczeniu. Niewiele wiem o życiu duchowym, i to dużo więcej dzięki innym niż na podstawie własnego doświadczenia. Ale to, co znam dobrze (surfing), jest przez analogię znakomitym nauczycielem tego, czego dobrze nie znam (życie duchowe). Taki jest cel analogii: posłużyć się czymś znanym, by poznać lepiej nieznane. Dzielę się tutaj moją ulubioną analogią, ponieważ podejrzewam, że wielu czytelników odpowie: „Co, ty też?! Myślałem, że tylko ja!”.

Podstawowe elementy tej symboliki są dość jasne: Ja, surfingowiec, jestem sobą samym. Ciało, którym surfuję po morzu, symbolizuje duszę, którą „surfuję” w Bogu. Morze to Bóg. Plaża to dojście do Boga. Surfing to doświadczenie Boga lub życie duchowe.

W moim surfingowym doświadczeniu mogę wyróżnić dwanaście stopni. W moim doświadczeniu Boga również da się wyróżnić dwanaście stopni. Dwanaście jasnych materialnych stopni w surfingu pomaga wyjaśnić dwanaście bardziej tajemniczych stopni w podróży do Boga.

Mamy tutaj cztery działy, z których każdy dzieli się na trzy podpunkty.

Trzy pierwsze stopnie to wstęp. Pierwszy stopień to znajomość morza. Nikt nigdy nie doświadczy morza, zanim tam nie pójdzie, a nikt tam nie pójdzie, nie mając chęci, a nikt nie będzie chciał tam pójść bez wiedzy o nim. A więc trzy pierwsze stopnie to: (1) wiedza o morzu, (2) chęć pójścia tam i (3) pójście tam.

Do tych trzech koniecznych etapów wstępnych co do surfowania podobne są trzy konieczne etapy wstępne co do Boga. Są to trzy cnoty teologalne: wiara, nadzieja i miłość.

Po pierwsze, musimy wiedzieć, że Bóg istnieje, jest dobry i jest naszą radością. Ta wiedza przychodzi przez wiarę (dla niektórych może ona przyjść przez rozum, ale przez wiarę przychodzi dla wszystkich).

Po drugie, musimy skierować nadzieję ku Bogu i szukać Go. Ze zdania „Szukajcie, a znajdziecie” wynika, że jeśli nie szukacie, to nie znajdziecie.

Po trzecie, miłość (miłość bliźniego, agape) to owoc nadziei, tej rośliny, której korzeniem jest wiara. Dla chrześcijan miłość oznacza życie, a nie samo uczucie. Jak to ujął Kierkegaard, miłość to „czyny miłości”. Wiara zakwita czynami. Wiara działa. Roślina – korzenie, łodyga i owoce – to jedno. Wiara, nadzieja i miłość w uczynkach to nie trzy osobne rzeczy, ale trzy części czegoś żywego: życia duchowego, życia Bożego w duszy. To jest to jedyne, czego potrzeba (Łk 10,42).

Wiara w Boga to nasza wiedza o Bogu. Nasza wiedza o morzu jest czymś podobnym. Nadzieja w Bogu to nasze pragnienie Boga. To przypomina pragnienie pójścia nad morze. Miłość Boga to nasze rzeczywiste poruszanie się i wzrastanie ku Bogu lub w Bogu. Przypomina to naszą rzeczywistą podróż nad morze.

Wszystkie te trzy stopnie są wspaniałe. Planowanie wakacji to niemal połowa zabawy. Gra wstępna tak samo należy do miłości jak samo spełnienie.

Nasza znajomość morza nie musi być tak głęboka jak morze, by stanowić dla nas pierwszy krok w tej podróży. Nie musimy być oceanografami, by być urlopowiczami. Podobnie nie musimy być teologami, by zostać świętymi.

Ale jeśli mamy poświęcić czas i pieniądze, by tam podróżować, nasze pragnienie morza musi być głębokie. Słaba ciekawość nie wystarczy. Wielu z nas musi poprzestawiać wiele grafików, ludzi i walizek, by wziąć urlop. To jest niemożliwe bez tęsknoty.

Trzy następne etapy naszej podróży ku morzu następują tylko wtedy, kiedy już tam jesteśmy, kiedy jest ono „obecne”: (4) widzenie morza, (5) wdychanie morza i (6) bieg po plaży do morza.

Dar zrozumienia jest podobny do widzenia. Żaden natłok słów ani wyjaśnień słownych nie zastąpi widzenia. W prawdziwość słów w broszurze turystycznej zaledwie wierzysz. Ale kiedy tam przybywasz, widzisz morze i ten widok porusza w twoim sercu jakąś strunę, strunę radości i powrotu do domu – i jednocześnie głębszej tęsknoty. Jest to tajemnicza mieszanka głębokiego spełnienia i jego braku, boskie niezaspokojenie. Gdyż niespokojne serce, które Bóg uczynił dla siebie, jest niespokojne nie tylko, dopóki nie dotrze do Boga – ono jest niespokojne, dopóki w Bogu nie spocznie.

Wzór: wiara – nadzieja – miłość, powtarza się również i tutaj. Ujrzenie morza jest spełnieniem wiary z daleka, tej na podstawie prospektu turystycznego. A ujrzenie Boga jest spełnieniem wiary: „jeśli uwierzysz, ujrzysz” (J 11,40). Wdychanie morza jest spełnieniem nadziei pragnącej z daleka. Najbardziej mistycznym zmysłem jest wdychanie. Sama rzecz wnika w nas – lub my w nią – kiedy jej molekuły wnikną w nasze nozdrza. I czasami węch porusza nas głębiej i bardziej tajemniczo niż jakikolwiek inny zmysł. W końcu bieg do morza jest jak niepomna na siebie, udzielająca się miłość. Jest to dług wdzięczności, ofiarowanie siebie.

Następne trzy etapy pogłębiają nasz związek z morzem i z Bogiem. Po pierwsze, (7) moczymy palce u stóp. Z duchowego punktu widzenia doświadczamy trochę tego, w co najpierw wierzyliśmy, a potem zrozumieliśmy.

Po drugie, (8) zanurzamy się do połowy. Zamoczenie swojego stroju kąpielowego jest krokiem podstawowym. Stroje kąpielowe przykrywają nasze intymne części, nasze najczulsze miejsca. Symbolizuje to pełne nadziei zainwestowanie swojego życia, to znaczy cierpienia, oddania i śmierci. Najjaskrawszą różnicą pomiędzy świętymi i nami jest ich pragnienie, a nawet gorliwość, by cierpieć dla Boga.

W końcu, (9) całkowite zanurzenie symbolizuje poświęcenie całego „ja”, całej woli i całego życia Bogu, nie zostawiając zupełnie nic dla nas samych, nawet jednego grosza, jednej sekundy ani czegokolwiek innego, o czym moglibyśmy powiedzieć, że jest nasze.

Ostatnie trzy etapy obejmują to, co zazwyczaj nazywa się doświadczeniem mistycznym. Zanurzenie się z głową (10), kiedy stopy przestają już dotykać gruntu, symbolizuje umysł zagłębiający się w boskie tajemnice, „noc ciemną duszy”, której nie mogą przekazać żadne słowa. Tracimy całą podstawę. Na nic nie mamy już wpływu. Wydaje się, że jesteśmy częścią morza. Dlatego to, co mówią wtedy nawet najbardziej ortodoksyjni mistycy, brzmi panteistycznie, gdyż oni widzą tylko Boga, a nie siebie samych. Oczywiście wciąż tam są – ktoś bowiem to doświadczenie mistyczne przeżywa. Ale nie wiedzą nic o sobie ani nie czują już siebie. Są zanurzeni z głową. Brzmi to przerażająco, ale na tyle, na ile przerażająco brzmi niebo. Ponieważ to jest niebo, początek lub przedsmak nieba. Tam każdy z nas będzie mistykiem.

W końcu następuje samo surfowanie (11). Niech to będzie tzw. body surfing – pływanie na fali przybojowej. Body surfing jest nawet bardziej osobistą jednością z morzem niż surfowanie na desce – czy to na długiej desce, czy też krótkiej body-board. Tutaj nasz związek z morzem jest nawet ściślejszy niż w przypadku pasywnego zanurzenia z głową (10) – jest to aktywny udział w tym, co robi morze. Falowanie jest tym, co robi morze. A więc falujemy. Jednoczymy się z tym, co morze robi, jak i z tym, czym morze jest.

Stopnie 1-9 były w całości procesami dynamicznymi, ruchem. Stopień dziesiąty był końcem, pokojem. Ale to nie koniec. Po drugiej stronie końca jest nawet więcej dynamizmu i ruchu, ale tym razem od końca, a nie do końca, z jego wnętrza, tak jak fale przypływają z wnętrza morza. Po naszym ruchu do Boga odkrywamy, że kiedy już znajdujemy się w Bogu, znowu zostajemy poruszeni, tym razem od Boga, przez Boga. Bóg jest dynamiczny – jak spadająca fala, nie statyczny – jak stojący staw. Życie wieczne w Bogu jest czymś najbardziej dynamicznym i ekscytującym, co istnieje. Tzw. body surfing jest (dla takich maniaków surfowania jak ja) odległą, ale osobistą analogią, niewyraźnym, a jednak mocnym przedsmakiem nieba.

W końcu analogia się kończy, jak wszystko. Ostatni cielesny etap (12) nie jest radosny, ale duchowy etap, którego jest symbolem, jest najwyższą radością. Ostatni etap to utonięcie (coś, czego bym nie polecał!). Symbolizuje ono mistyczną jedność, śmierć nie tylko pojęć (etap 10) czy własnej woli (etap 11, kiedy to jesteśmy całkowicie poruszani przez fale morza), ale samego własnego ego – „ja”. Coś w nas pragnie umrzeć, gdyż tylko śmierć przynosi zmartwychwstanie. Coś w nas, czego nie potrafimy zrozumieć, coś, co zarówno kochamy, jak i czego się boimy – woła do Boga, by nas zabił w Duchu:

Wiej, wiej, wiej, aż będę
samym tchnieniem Ducha
co wieje we mnie*.

I „Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”.

tłum. Jan J. Franczak


* Fragmenty wierszy tłumaczyła Aleksandra Kowal.

Napisz komentarz (0 Komentarze)

dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl