Nie
ma nic ważniejszego niż nasza droga do Boga lub życie duchowe,
jak nazywa ją wielu pisarzy. Ponieważ jest to nasz ostateczny
powód, by żyć. Po to właśnie każdy z nas się narodził.
Niemal każdy, kto pisze o życiu duchowym, rozróżnia
jego etapy. Gdyż jest ono w oczywisty sposób podobne do
drogi, po której się poruszamy, na której się
zmieniamy i rozwijamy.
Używano
wielu różnych obrazów z życia cielesnego, by opisać
etapy życia duchowego. Na przykład u Teresy z Avila są to
mieszkania (w Twierdzy wewnętrznej), a u Waltera
Hiltona szczeble Drabiny doskonałości. Ponieważ są to
tylko analogie, różnice między nimi nie stoją tak naprawdę
w sprzeczności. Tę samą rzeczywistość (etapy życia duchowego)
można wiernie opisać za pomocą wielu różnych metafor czy
symboli z życia cielesnego.
Analogia, której nigdy, jeśli dobrze wiem, nie
wykorzystano choć dla wielu osób jest dość uderzająca
to analogia surfowania.
Wielu
z nas kocha ocean. Jest to nasze ulubione miejsce na świecie. Gdy
tylko przychodzi czas wakacji i mamy pieniądze, wydajemy je właśnie
tam. Czujemy tajemniczą tęsknotę za morzem jako swego rodzaju
tajnikiem naszej tożsamości, jakby w naszych żyłach płynęła
słona woda (swoją drogą, mamy ją we krwi). Wśród poetów
ta tęsknota jest powszechna:
Znów muszę wyruszyć na morze
Na puste wody i nieba
Tylko żaglowca mi trzeba
I gwiazdy by wiodła mnie*.
(John Masefield)
Toń swych fal, ciemna morska głębio, tocz!
Tysiące
flot zdobywa cię daremnie!*
(Lord Byron)
My, choć nie jesteśmy poetami, też to odczuwamy.
Gdybyśmy nie odczuwali, nie czytalibyśmy i nie kochali poetów.
Nie
jestem ekspertem w pływaniu, ale jestem pływakiem. Nie
jestem dobrym surfingowcem, nawet nie jestem prawdziwym surfingowcem
na długiej desce. Ale surfowanie na krótkiej desce lub tzw.
body-board cóż, to jest to, co lubię. Jest
to nie tylko jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń, jakie znam,
ale również jedno z tych o najgłębszym znaczeniu. Niewiele
wiem o życiu duchowym, i to dużo więcej dzięki innym niż na
podstawie własnego doświadczenia. Ale to, co znam dobrze (surfing),
jest przez analogię znakomitym nauczycielem tego, czego dobrze nie
znam (życie duchowe). Taki jest cel analogii: posłużyć się czymś
znanym, by poznać lepiej nieznane. Dzielę się tutaj moją ulubioną
analogią, ponieważ podejrzewam, że wielu czytelników
odpowie: Co, ty też?! Myślałem, że tylko ja!.
Podstawowe elementy tej symboliki są dość jasne: Ja,
surfingowiec, jestem sobą samym. Ciało, którym surfuję po
morzu, symbolizuje duszę, którą surfuję w Bogu. Morze
to Bóg. Plaża to dojście do Boga. Surfing to doświadczenie
Boga lub życie duchowe.
W moim surfingowym doświadczeniu mogę wyróżnić
dwanaście stopni. W moim doświadczeniu Boga również da się
wyróżnić dwanaście stopni. Dwanaście jasnych materialnych
stopni w surfingu pomaga wyjaśnić dwanaście bardziej tajemniczych
stopni w podróży do Boga.
Mamy tutaj cztery działy, z których każdy
dzieli się na trzy podpunkty.
Trzy
pierwsze stopnie to wstęp. Pierwszy stopień to znajomość
morza. Nikt nigdy nie doświadczy morza, zanim tam nie pójdzie,
a nikt tam nie pójdzie, nie mając chęci, a nikt nie
będzie chciał tam pójść bez wiedzy o nim. A więc
trzy pierwsze stopnie to: (1) wiedza o morzu, (2) chęć pójścia
tam i (3) pójście tam.
Do tych trzech koniecznych etapów wstępnych co
do surfowania podobne są trzy konieczne etapy wstępne co do Boga.
Są to trzy cnoty teologalne: wiara, nadzieja i miłość.
Po pierwsze, musimy wiedzieć, że Bóg istnieje,
jest dobry i jest naszą radością. Ta wiedza przychodzi przez wiarę
(dla niektórych może ona przyjść przez rozum, ale przez
wiarę przychodzi dla wszystkich).
Po drugie, musimy skierować nadzieję ku Bogu i szukać
Go. Ze zdania Szukajcie, a znajdziecie wynika, że jeśli nie
szukacie, to nie znajdziecie.
Po
trzecie, miłość (miłość bliźniego, agape) to owoc
nadziei, tej rośliny, której korzeniem jest wiara. Dla
chrześcijan miłość oznacza życie, a nie samo uczucie. Jak to
ujął Kierkegaard, miłość to czyny miłości. Wiara zakwita
czynami. Wiara działa. Roślina korzenie, łodyga i owoce to
jedno. Wiara, nadzieja i miłość w uczynkach to nie trzy osobne
rzeczy, ale trzy części czegoś żywego: życia duchowego, życia
Bożego w duszy. To jest to jedyne, czego potrzeba (Łk 10,42).
Wiara w Boga to nasza wiedza o Bogu. Nasza wiedza o
morzu jest czymś podobnym. Nadzieja w Bogu to nasze pragnienie Boga.
To przypomina pragnienie pójścia nad morze. Miłość Boga to
nasze rzeczywiste poruszanie się i wzrastanie ku Bogu lub w Bogu.
Przypomina to naszą rzeczywistą podróż nad morze.
Wszystkie te trzy stopnie są wspaniałe. Planowanie
wakacji to niemal połowa zabawy. Gra wstępna tak samo należy do
miłości jak samo spełnienie.
Nasza znajomość morza nie musi być tak głęboka jak
morze, by stanowić dla nas pierwszy krok w tej podróży. Nie
musimy być oceanografami, by być urlopowiczami. Podobnie nie musimy
być teologami, by zostać świętymi.
Ale
jeśli mamy poświęcić czas i pieniądze, by tam podróżować,
nasze pragnienie morza musi być głębokie. Słaba ciekawość
nie wystarczy. Wielu z nas musi poprzestawiać wiele grafików,
ludzi i walizek, by wziąć urlop. To jest niemożliwe bez tęsknoty.
Trzy
następne etapy naszej podróży ku morzu następują tylko
wtedy, kiedy już tam jesteśmy, kiedy jest ono obecne: (4)
widzenie morza, (5) wdychanie morza i (6) bieg po plaży do morza.
Dar
zrozumienia jest podobny do widzenia. Żaden natłok słów ani
wyjaśnień słownych nie zastąpi widzenia. W prawdziwość słów
w broszurze turystycznej zaledwie wierzysz. Ale kiedy
tam przybywasz, widzisz morze i ten widok porusza w twoim sercu jakąś
strunę, strunę radości i powrotu do domu i jednocześnie
głębszej tęsknoty. Jest to tajemnicza mieszanka głębokiego
spełnienia i jego braku, boskie niezaspokojenie. Gdyż niespokojne
serce, które Bóg uczynił dla siebie, jest niespokojne
nie tylko, dopóki nie dotrze do Boga ono jest
niespokojne, dopóki w Bogu nie spocznie.
Wzór:
wiara nadzieja miłość, powtarza się również
i tutaj. Ujrzenie morza jest spełnieniem wiary z daleka, tej
na podstawie prospektu turystycznego. A ujrzenie Boga jest
spełnieniem wiary: jeśli uwierzysz, ujrzysz (J 11,40).
Wdychanie morza jest spełnieniem nadziei pragnącej z daleka.
Najbardziej mistycznym zmysłem jest wdychanie. Sama rzecz wnika w
nas lub my w nią kiedy jej molekuły wnikną w nasze
nozdrza. I czasami węch porusza nas głębiej i bardziej tajemniczo
niż jakikolwiek inny zmysł. W końcu bieg do morza jest jak
niepomna na siebie, udzielająca się miłość. Jest to dług
wdzięczności, ofiarowanie siebie.
Następne trzy etapy pogłębiają nasz związek z
morzem i z Bogiem. Po pierwsze, (7) moczymy palce u stóp. Z
duchowego punktu widzenia doświadczamy trochę tego, w co najpierw
wierzyliśmy, a potem zrozumieliśmy.
Po drugie, (8) zanurzamy się do połowy. Zamoczenie
swojego stroju kąpielowego jest krokiem podstawowym. Stroje
kąpielowe przykrywają nasze intymne części, nasze najczulsze
miejsca. Symbolizuje to pełne nadziei zainwestowanie swojego życia,
to znaczy cierpienia, oddania i śmierci. Najjaskrawszą różnicą
pomiędzy świętymi i nami jest ich pragnienie, a nawet gorliwość,
by cierpieć dla Boga.
W końcu, (9) całkowite zanurzenie symbolizuje
poświęcenie całego ja, całej woli i całego życia Bogu,
nie zostawiając zupełnie nic dla nas samych, nawet jednego grosza,
jednej sekundy ani czegokolwiek innego, o czym moglibyśmy
powiedzieć, że jest nasze.
Ostatnie
trzy etapy obejmują to, co zazwyczaj nazywa się doświadczeniem
mistycznym. Zanurzenie się z głową (10), kiedy stopy przestają
już dotykać gruntu, symbolizuje umysł zagłębiający się w
boskie tajemnice, noc ciemną duszy, której nie mogą
przekazać żadne słowa. Tracimy całą podstawę. Na nic nie mamy
już wpływu. Wydaje się, że jesteśmy częścią morza. Dlatego
to, co mówią wtedy nawet najbardziej ortodoksyjni mistycy,
brzmi panteistycznie, gdyż oni widzą tylko Boga, a nie siebie
samych. Oczywiście wciąż tam są ktoś bowiem to
doświadczenie mistyczne przeżywa. Ale nie wiedzą nic o sobie ani
nie czują już siebie. Są zanurzeni z głową. Brzmi to
przerażająco, ale na tyle, na ile przerażająco brzmi niebo.
Ponieważ to jest niebo, początek lub przedsmak nieba. Tam
każdy z nas będzie mistykiem.
W
końcu następuje samo surfowanie (11). Niech to będzie tzw. body
surfing pływanie na fali przybojowej. Body surfing
jest nawet bardziej osobistą jednością z morzem niż surfowanie na
desce czy to na długiej desce, czy też krótkiej
body-board. Tutaj nasz związek z morzem jest nawet ściślejszy
niż w przypadku pasywnego zanurzenia z głową (10) jest to
aktywny udział w tym, co robi morze. Falowanie jest tym, co robi
morze. A więc falujemy. Jednoczymy się z tym, co morze robi,
jak i z tym, czym morze jest.
Stopnie
1-9 były w całości procesami dynamicznymi, ruchem. Stopień
dziesiąty był końcem, pokojem. Ale to nie koniec. Po
drugiej stronie końca jest nawet więcej dynamizmu i ruchu, ale tym
razem od końca, a nie do końca, z jego wnętrza, tak
jak fale przypływają z wnętrza morza. Po naszym ruchu do
Boga odkrywamy, że kiedy już znajdujemy się w Bogu, znowu
zostajemy poruszeni, tym razem od Boga, przez Boga. Bóg
jest dynamiczny jak spadająca fala, nie statyczny jak
stojący staw. Życie wieczne w Bogu jest czymś najbardziej
dynamicznym i ekscytującym, co istnieje. Tzw. body surfing
jest (dla takich maniaków surfowania jak ja) odległą, ale
osobistą analogią, niewyraźnym, a jednak mocnym przedsmakiem
nieba.
W
końcu analogia się kończy, jak wszystko. Ostatni cielesny etap
(12) nie jest radosny, ale duchowy etap, którego jest
symbolem, jest najwyższą radością. Ostatni etap to utonięcie
(coś, czego bym nie polecał!). Symbolizuje ono mistyczną
jedność, śmierć nie tylko pojęć (etap 10) czy własnej woli
(etap 11, kiedy to jesteśmy całkowicie poruszani przez fale morza),
ale samego własnego ego ja. Coś w nas pragnie
umrzeć, gdyż tylko śmierć przynosi zmartwychwstanie. Coś w nas,
czego nie potrafimy zrozumieć, coś, co zarówno kochamy, jak
i czego się boimy woła do Boga, by nas zabił w Duchu:
Wiej, wiej, wiej, aż będę
samym tchnieniem Ducha
co wieje we mnie*.
I
Już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus.
tłum.
Jan J. Franczak
*
Fragmenty wierszy tłumaczyła Aleksandra Kowal. Napisz komentarz (0 Komentarze) |