Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start arrow INNE POLEMIKI arrow Sekty arrow WIARA W PIGUŁCE... - O. TOMASZ ALEXIEWICZ OP arrow 2. ŚWIADECTWO ANI

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
2. ŚWIADECTWO ANI PDF Drukuj E-mail
Napisał O. TOMASZ ALEXIEWICZ OP   

Zanim trafiłam do moonistów wydawało mi się, że jestem tak blisko Pana Boga, tak bardzo Jemu oddana, iż nic i nikt mnie nigdy nie zwiedzie. Współczułam tym, którzy błądzili i brzydziłam się lub, co najmniej, dziwiłam tym, którzy porzucali Kościół dla innych wartości. W końcu już od kilku lat byłam członkiem ruchu charyzmatycznego, ba, byłam nawet animatorem. Miałam tylko jeden problem. Wspólnota, do której należałam nie spełniała do końca moich oczekiwań. Marzyłam o wspólnocie idealnej, o grupie ludzi, dla których słowa i czyn tworzą nierozerwalną całość. W mojej wizji wspólnoty nie było miejsca na dwuznaczności, na pewne słabości, na rażący brak kultury. Z jednej strony, czułam, że cała do niej należę, ale jednocześnie oddalałam się coraz bardziej. Miałam poczucie, że właściwie nikomu nie jestem potrzebna, nikogo nie obchodzę i tak naprawdę nikt mnie nie lubi - mnie, mającej imię, nazwisko, temperament, wady i zalety.

Nadeszły kolejne wakacje (był to, jeśli dobrze pamiętam, rok 1991), kiedy to postanowiłam odpocząć od Odnowy w Duchu Świętym, od konkretnych ludzi, z którymi spędziłam ostatnie lata, i przyjrzeć się wszystkiemu z dystansu. Nie chciałam tylko brać urlopu od Pana Boga. To Jego prosiłam, by pomógł mi siebie samą i moje sprawy poukładać na nowo. Po tym odejściu poczułam się jeszcze bardziej osamotniona, niechciana i niepotrzebna. Wkrótce jednak to się zmieniło.

Był sierpień. Szłam sobie ulicą Fredry w Poznaniu, gdy podeszły do mnie dwie sympatyczne, młode osoby. Jedną z nich była Brazylijka Lea, słabo mówiąca po angielsku (polskiego w ogóle nie znała), ale wystarczająco dobrze, aby mi się przedstawić i zaprosić mnie na wykład organizowany przez Akademickie Stowarzyszenie Urzeczywistniania Wartości Uniwersalnych. Mile mnie to zaskoczyło, chociaż nie sądziłam wtedy, że z tego zaproszenia skorzystam. Trwały jednak wakacje, ja czułam się bardzo sama i znudzona, a z przyczyn osobistych nie mogłam wyjechać w tym czasie z Poznania. W końcu, traktując to jak rodzaj rozrywki, udałam się pod wskazany adres.

Idąc tam, wyobrażałam sobie, że jest to jedna z międzynarodowych organizacji studenckich, o których tylko słyszałam w telewizji i chyba czułam się wówczas w jakiś sposób wyróżniona przez los. Moje obserwacje poczynione podczas pierwszego zetknięcia się z tymi ludźmi potwierdzały te domysły, jak się jednak później okazało, bardzo wiele szczegółów uszło mojej uwadze. Wiele faktów natomiast mnie urzekło. Po pierwsze, samo przywitanie. Idąc na wspomniany wykład, spodziewałam się jakiejś tam sali, wielu słuchaczy - no, czegoś w formie prelekcji na studiach. Wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jestem w trzypokojowym mieszkaniu z „międzynarodową obsadą”. Przewijali się tam, oprócz mojej Brazylijki i oczywiście Polaków, Japończycy, Koreańczycy, Francuzi, Szwedzi i jeden Portugalczyk. Przywitano mnie z wielką otwartością, zasypano pytaniami i zrobiło mi się tak dobrze, jak nigdy w mojej wcześniejszej wspólnocie. Okazało się też, że jestem jedyną osobą, która przybyła na wykład i... dla mnie samej został on wygłoszony. Nic więcej właściwie nie było potrzeba, abym poczuła się bardzo oczekiwana i zawsze mile widziana w tym towarzystwie. Zaczęłam więc dość regularnie uczęszczać na wykłady, a później na inne spotkania Ruchu Zjednoczeniowego, jak go nazywali jego członkowie (właściwsza nazwa to Kościół Zjednoczeniowy, ale raczej celowo określenia „kościół” unikano).

Początkowo byłam bardzo bierna i w słuchaniu wykładanych mi tzw. Zasad (coś w rodzaju katechizmu moonistów), jak i w poddawaniu się wszelkim pomysłom zagospodarowywania mojego wolnego czasu. Spędzałam w ruchu coraz więcej godzin i dni, nie widząc w tym nic złego. Ostatecznie nikt nie zabraniał mi chodzenia na mszę świętą, więc wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Chcę tutaj podkreślić, że nie chodziło mi tylko o przyjaźnie, które tam się rodziły, o poczucie własnej przydatności czy też ważności. Ja naprawdę szukałam Pana Boga od dawna, zadawałam sobie wiele pytań i Moon dawał mi na nie odpowiedzi. Przynajmniej przez dłuższy okres tak było. Jego nauka na pierwszy rzut oka jest bardzo logiczna, wydaje się, że odkrywa przed człowiekiem całą Tajemnicę Boga i próbuje dowieść (wykorzystując do tego pisma Starego i Nowego Testamentu), że to on właśnie ( tzn. Sun Myung Moon) jest obiecanym mesjaszem, który miał powrócić na ziemię. Trudno mi powiedzieć, czy ja w to uwierzyłam. Myślę jednak, że bardzo chciałam wierzyć - może inaczej - bardzo chciałam, aby to była prawda. To oznaczałoby wówczas, że Pan wreszcie powrócił, ale również i to, że znalazłam się wśród tych, którzy go rozpoznali.

Radość ta jednak nie trwała długo, gdyż po chwilowym uśpieniu moje szare komórki się przebudziły i zaczęły bardzo intensywnie pracować. Jestem z natury nieprzeciętnym sceptykiem, co często utrudnia mi kontakt z Panem Bogiem, ale tutaj, tak mi się wydaje, On wykorzystał ten mój sceptycyzm, aby mnie ocalić. Im dłużej słuchałam informacji o Moonie, o jego życiu i działalności, tym więcej zadawałam pytań i... na wszystkie otrzymywałam odpowiedzi. Ponieważ robiłam wrażenie osoby zaangażowanej w sprawy ruchu - również sercem (taka pewnie początkowo byłam), pozwalano mi poznawać jakby coraz nowe jego tajniki. I tak poszerzając swoją wiedzę o przeszłości „nowego mesjasza” natrafiłam na coś, co wzbudziło we mnie po raz pierwszy bardzo duże wątpliwości co do wiarygodności samego Moona To coś, to była wzmianka o tym, że Moon rozwiódł się ze swoją pierwszą żoną (oczywiście z jej winy, gdyż nie zrozumiała jego misji) i później poślubił o wiele młodszą od siebie dziewczynę. Wypada tutaj dodać, że Kościół Zjednoczeniowy zakłada, że właściwie nowym mesjaszem jest małżeństwo, czyli Sun Myung Moon i jego żona (nazywani przez członków ruchu ojcem i matką). Nie mogłam pojąć i zaakceptować pomyłki mesjasza. Jak ktoś taki mógł się pomylić i wybrać sobie za żonę nie tę kobietę, która była mu przeznaczona? To dziwne. W tyle niedorzeczności byłam wtedy gotowa uwierzyć, a taka rzecz, wydawałoby się błahostka, przy tym wszystkim, co dotąd usłyszałam, wywołała burzę w moim mózgu i sercu. Gorączkowo modliłam się do Pana, aby otworzył moje oczy, bo poczułam, że coś jest nie tak. Na zewnątrz chyba jednak nie było widać moich rosnących rozterek, skoro mogłam wchodzić w dalsze szczegóły i zasady życia w ruchu.

Wkrótce też dowiedziałam się następnej zaskakującej rzeczy. Oto w Kościele Zjednoczeniowym nie wolno się zakochiwać i pobierać, bo miłość ludzka jest upadła, a więc zła i grzeszna. Dlatego też to sam Moon kojarzy pary (najlepiej międzynarodowe) i je błogosławi, co jest równoznaczne z zawarciem małżeństwa. Według Sun Myung Moona, tylko poprzez małżeństwo można uzyskać zbawienie. Małżonkowie, których pobłogosławił „nowy mesjasz”, są całkowicie oczyszczeni z grzechu pierworodnego, dzięki czemu dzieci rodzące się z nich, są już poczęte bez tego grzechu. Inaczej mówiąc, są czyste i święte jak Adam i Ewa przed sprzeniewierzeniem się Panu Bogu. Ta wiadomość prawie zwaliła mnie z nóg. Z jednej strony, nie mogłam uwierzyć, że to może być prawda, ale jednocześnie dawała mi ona poczucie swego rodzaju wolności i bezpieczeństwa. Tam nikt nikomu nie próbował usilnie się podobać. Nikt nie musiał bać się podejrzeń, że chce się tutaj po prostu wydać za mąż lub ożenić. Kontakty, niezależnie od płci, były dzięki temu dość normalne. Przynajmniej tak mi się początkowo wydawało. Dopiero później mogłam doświadczyć tego, że pozostanie sam na sam z facetem w pomieszczeniu zamkniętym, będzie odebrane jako bardzo zły postępek, mimo braku jakichkolwiek podstaw do takiego myślenia. Ot, zwykłe spotkanie dwóch ludzi, którzy chcieli sobie pogadać.

Dla mnie z odkrycia faktu tzw. kojarzenia par w ruchu wynikał jeszcze jeden problem. Ja wcale nie planowałam i nie chciałam wychodzić za mąż, a tutaj dowiaduję się, że w stanie wolnym na zbawienie mam marne szanse. Kiedy jednak zaproponowano mi wyjazd do Korei na błogosławieństwo Moona, w pełni świadoma (a może byłam wówczas nieświadoma) tego, co robię i z czym to się wiąże, wyraziłam zgodę. Rozpoczął się więc czas przygotowania - głównie wewnętrznego, na przyjęcie błogosławieństwa Moona i, nie ma co ukrywać, również na przyjęcie męża. Wiedziałam, że będzie nim raczej obcokrajowiec, być może ktoś, z kim porozmawiam sobie dopiero za parę miesięcy, bo możemy np. nie znać wspólnego języka,
w którym porozumiewanie się byłoby możliwe.

Pod wpływem dalszych nauk, dyskusji i obserwacji życia małżeństw, skojarzonych przez Moona, rodziły się we mnie kolejne wątpliwości. Zaobserwowałam, że ludzie tutaj modlą się bardziej do Moona niż do Pana Boga. To mi zaczęło bardzo przeszkadzać. Brakowało mi Pana Jezusa w ich życiu, modlitwie. Nie mogłam się pogodzić z tym, że Tego, którego ja uznawałam dotąd za mojego Pana i Zbawiciela, oni nazywają tylko wyjątkowym człowiekiem, który, mówiąc w skrócie, nie wypełnił swojej misji zbawienia świata, gdyż dał się zabić. Dlatego też musiał przyjść Moon, aby dokończyć Jego dzieło. Poza tym nie podobało mi się traktowanie kobiet w małżeństwach, które miały jakoby ponosić konsekwencje grzechu popełnionego przez Ewę. Zaczęłam coraz bardziej odczuwać, że samo bycie kobietą stawia mnie niżej niż mężczyznę i to budziło we mnie rodzaj buntu, skierowanego przeciwko mężczyznom, ale również lęk i jednocześnie poczucie żalu i nieakceptacji własnej kobiecości. Wiedziałam, że w takim małżeństwie nie będę miała wiele do powiedzenia i wszystko będzie w rękach tego, którego wybierze dla mnie Moon. Trochę bałam się tego, że nie spodobam się przeznaczonemu dla mnie mężczyźnie i co wtedy? Pomimo wątpliwości, wzięłam na studiach urlop dziekański, w pracy urlop bezpłatny i przygotowywałam się dalej.

Zastanawiałam się też, w jaki sposób powiedzieć o tym rodzinie. Moi rodzice i rodzeństwo są wierzący, blisko związani z Kościołem. Jedna z moich sióstr jest w zgromadzeniu franciszkańskim, a ja chcę pójść za jakimś Moonem. Kiedy informowałam liderów w ruchu o obawach co do reakcji moich rodziców, uświadamiali mnie, że w takim razie będzie lepiej zerwać kontakty z rodziną, bo czasami dla zyskania zbawienia trzeba cierpieć. Dlatego też bałam się, że w domu nie zaakceptują mojego wyboru i nie uszanują mojego prawa do kierowania własnym życiem. Nie chciałam zranić rodziców, którzy dotąd uważali mnie raczej za osobę rozsądną i myślącą. Ta więź wewnętrzna z moimi najbliższymi również odegrała znaczącą rolę przy podejmowaniu decyzji o odejściu z ruchu.

Nie sposób tutaj opisać wszystkich moich uczuć, lęków, wątpliwości, które razem doprowadziły do zerwania z sektą Moona. Sam moment podjęcia tej decyzji odczytuję jako wyraźną interwencję Pana Boga w moje życie, niepodważalny dowód Jego Miłości względem mnie i troski o moją przyszłość. To wydarzenie opiszę dokładniej, gdyż nie potrafię go skrócić. Muszę tutaj zaznaczyć, że przez cały czas pobytu u moonistów nie miałam właściwie kontaktu z ludźmi ze wspólnoty, z której odeszłam. Nikt do mnie nie dzwonił, nikt mnie nie odwiedzał. Z mojej strony też takiej inicjatywy nie było. Na dzień przed wyjazdem do Krakowa (skąd przez Włochy mieliśmy udać się do Korei na błogosławieństwo) nagle podczas obiadu zadzwoniła moja wcześniejsza moderatorka, Ela. Jej telefon po tak długim okresie milczenia bardzo mnie zaskoczył.

Dialog nasz początkowo był dość sztywny. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym, aż w końcu Ela mnie zagadnęła o ruch, do którego, jak słyszała, należę. Ja w paru zdaniach powiedziałam, co i jak, na co usłyszałam, że jest to zwykła sekta i wyjazd do Korei będzie równoznaczny z odejściem od Kościoła Katolickiego. Oczywiście próbowałam wmówić jej, że ja się ciągle tylko przyglądam, a decyzję o tym, co dalej, podejmę dopiero po powrocie od Moona, gdzie chciałam tylko upewnić się, kim on jest naprawdę. Ela długo mnie nie przekonywała, ale powiedziała jedno zdanie, które bardzo mocno zapadło w moje serce i uświadomiło mi, że przyjęcie jego błogosławieństwa będzie równoznaczne ze zdradą Kościoła Katolickiego. Myśl, że zostawię Pana Jezusa dla jakiegoś nowego mesjasza, który tak naprawdę nie wiadomo kim jest, nie dawała mi spokoju. Świadomość, że nie będę mogła przyjmować Pana Jezusa w Komunii Świętej, wzbudzała w moim sercu smutek. Niepokój wywołany tymi słowami próbowałam zabić podczas pakowania plecaka na wyjazd. Ciągle byłam zdecydowana, że jadę. Miałam przed sobą jeszcze nieprzespaną noc, tzn. ostatni dyżur nocny przed urlopem (na oddziale szpitalnym). Żyłam nadzieją, że w trakcie pracy zapomnę o Eli, o rozmowie i wszystko wróci do normy. Tak się nie stało.

Najpierw się okazało, że wyjątkowo będę dyżurować sama, a więc nie będzie z kim poplotkować. Potem „zawiedli” pacjenci, ponieważ bardzo grzecznie spali, co się właściwie nigdy nie zdarzało. Byłam więc skazana na siedzenie w dyżurce, ale na szczęście miałam telewizor, który niezwłocznie włączyłam. Właśnie przedstawiano reportaż z ostatniego noworocznego spotkania młodych, organizowanego przez wspólnotę z Taizé. Wsłuchałam się w charakterystyczny dla tej wspólnoty śpiew, a później wpatrywałam się w oczy brata Roger, gdy przemawiał. Nagle uświadomiłam sobie, że jeśli wybiorę Moona, to koniec z tym wszystkim, co dotąd kochałam. Dotarło do mnie, że tu nie chodzi wcale o zwykły wybryk rozkapryszonej czy obrażonej panienki, ale o moje życie lub śmierć. Zrozumiałam, że muszę wybrać, czy chcę pójść za Moonem, czy drogą Pana Boga. Rozpłakałam się jak bóbr. W jednej chwili przestałam mieć wątpliwości. W oczach brata Roger dostrzegłam spokój, cierpliwość, wybaczającą miłość Boga Ojca. Tego nigdy nie ujrzałam w oczach Moona, mimo, iż nosiłam jego zdjęcie przy sobie i nie raz się w nie wpatrywałam. Wiedziałam już, że czas wracać do domu, jakim jest Kościół Święty.

Tę noc całą przeryczałam, przemodliłam, ale wiedziałam, już co zrobię. Następnego dnia zadzwoniłam do Eli i umówiłam się na rozmowę. Właściwie chciałam ją tylko poinformować o mojej decyzji. Ponieważ byłam już spakowana, zadzwoniłam do mojej siostry, która wówczas przebywała we wspólnocie zakonnej w województwie zamojskim i pojechałam do niej, aby po tym wszystkim wrócić do równowagi (to był akurat Wielki Tydzień). Potem jeszcze raz doświadczyłam miłości Pana Jezusa i Kościoła - Matki naszej, kiedy stanęłam z moimi grzechami przed Ojcem Tomaszem i odczułam, że sakrament pokuty jest prawdziwie sakramentem miłości.

Teraz, patrząc na tamte wydarzenia z perspektywy kilku minionych lat, odkrywam , że również wiele dobrego się we mnie i w moim życiu dokonało. Pan Bóg wszystko potrafi wykorzystać, aby umożliwić i ułatwić nam wzrastanie w Jego wierze. Parę rzeczy zrozumiałam. Po pierwsze, wiem już, że tak naprawdę to jestem zdolna do każdego grzechu i dlatego nie mam prawa oceniać innych ludzi. Nie mam też prawa uważać siebie samą za lepszą od nich. Po drugie, poznałam, że i mną, kiedy przestaję wsłuchiwać się w Jezusa, zaczyna rządzić głupota i naiwność. Po trzecie, wiem, że Pan Bóg mnie kocha miłością bezgraniczną i zawsze mnie ocali, bo wie, że w głębi serca chcę należeć tylko do Niego. Teraz, gdy przeżywam momenty, w których jak kiedyś czuję się sama, niepotrzebna i niezauważana, to nie tracę pewności, że On zawsze jest blisko. Pan nie czeka na okazję, aby wytykać palcem moje błędy, słabości, ale czuwa nad moimi krokami i w odpowiednim czasie sprowadza mnie na właściwą dróżkę.

Panie Boże Ty wiesz, że na modlitwie jestem wielką gadułą, a mimo to nigdy nie potrafię Ci powiedzieć tego, co naprawdę wypełnia moje serce. Nie umiem wypowiedzieć mojej tęsknoty za Tobą, mojego smutku, że chociaż mieszkasz we mnie, to ja ciągle jestem tak daleko. Może w ogóle nie jest takie ważne, co Ci powiem, bo Ty i tak znasz mnie całą. Ojcze Najlepszy, Ty też widzisz moją miłość, jaką ogarniam szczególnie tych, którzy pomogli mi zobaczyć mój grzech i jak bardzo jestem im wdzięczna, że narodzili mnie dla Ciebie na nowo. To nieważne, że czasami jest mi źle, przecież dopiero w Twoim Domu poczuję się prawdziwie szczęśliwa. Chciałabym przytulić się do Twoich stóp i tak trwać, ogrzewana i pieszczona Twoim oddechem. Dziękuję Ci, Tatusiu, za oczy brata Roger, w których pozwoliłeś mi sercem dojrzeć odbicie Twojego oblicza pełnego pokoju i przebaczenia. Dziękuję Ci, Ojcze, za Twoją bezwarunkową Miłość, której nie rozumiem, lecz wiem, że Ona jedna jest prawdziwa.


Napisz komentarz (0 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl