Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę
Start

Menu witryny
Start
Przewodnik po serwisie
- - - - - - -
NAUCZANIE KOŚCIOŁA
- - - - - - -
ODNOWA KOŚCIOŁA
- - - - - - -
DYSKUSJE Z CHRZEŚCIJAŃSKIMI POGLĄDAMI
- - - - - - -
GORĄCE POLEMIKI
- - - - - - -
INNE POLEMIKI
- - - - - - -
Słowo wśród nas
- - - - - - -
Biuletyn
Listy mailingowe
Księga gości
- - - - - - -
Najnowsze artykuły
O nas
Galeria zdjęć
Wieści
- - - - - - -
Linki
Napisz do nas
Szukaj
II. KOŚCIÓŁ: BOŻY CZY LUDZKI? PDF Drukuj E-mail
Napisał Ks. Andrzej Siemieniewski   

Ciało Chrystusa

Głosimy Jezusa, a nie żaden Kościół!

Zdarzyło się raz czy drugi, że taki właśnie okrzyk: "Głosimy Jezusa, a nie żaden Kościół!" dał się słyszeć z ust gorliwych ewangelizatorów. Pozornie brzmiało to zachęcająco. Myślano przy tym: nie chodzi przecież o przynależność do organizacji ani o struktury stworzone przez człowieka, ale o żywą relację z Bogiem. Pozornie wszystko się zgadza. A co na to mówi Słowo Boże? Czy pozwala rozdzielić Jezusa od Kościoła? Czym według Biblii jest Kościół dla samego Jezusa? Czym dla Apostoła Pawła? Czym wobec tego ma być Kościół dla nas? Czy możemy mieć żywą relację z Jezusem nie przyjmując do wiadomości, że istnieje założony przez Niego Kościół?

a. "Małżonka Baranka"

Czym jest Kościół dla Jezusa Chrystusa, dowiadujemy się ze zdumiewających słów księgi Apokalipsy. Czytamy tam, że gdy z ziemi do nieba wznosi się głos modlitwy chrześcijan, to jest on wspólnym wołaniem "Ducha i Oblubienicy" (por. Ap 22, 17). Greckie słowo nymphe (Oblubienica) znaczy tyle co "panna młoda", albo "małżonka w dniu ślubu". Oto czym - a raczej kim! - jest Kościół dla Jezusa. Jest Jego sercu tak drogi, jak żona dla męża w dniu ich zaślubin. Porozmawiaj ze swoim znajomym o jego narzeczonej w przeddzień ich ślubu: może dowiesz się trochę o tym, co odczuwa serce Jezusa na dźwięk słowa "Kościół". Na innym miejscu Biblia nazywa Kościół "Małżonką Baranka" (dosłownie więc: "żoną Jezusa"!) Co może sobie myśleć Pan Jezus, gdy słyszy: "głosimy, Panie Jezu, Ciebie, ale o wybrance Twego Serca, Oblubienicy i Małżonce nie chcemy słyszeć"? Słowa te przecież w świetle Słowa Bożego są absurdalne!

Co więcej, nawet sam Krzyż Chrystusa jest owocem Jego miłości do Kościoła; dar sakramentów jest darem dla Kościoła; zesłanie Ducha Świętego - jest dla Kościoła. O tym wszystkim czytamy w Biblii:

"Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo, aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany" (Ef 5, 25-27).

Jeśli więc Jezus umiłował Kościół i siebie samego za Kościół wydał - to jaka ma być nasza postawa wobec Kościoła? Tak jak Apostołowie mamy oddawać Bogu chwałę "w Kościele i w Chrystusie Jezusie" (Ef 3, 21). Nie w Chrystusie Jezusie bez "jakiegoś tam Kościoła" - bo to byłoby z gruntu niebiblijne, ale - tak jak uczy Pismo św. - "w Kościele i w Chrystusie Jezusie".

b. "Ciało Chrystusa"

Czym jest Kościół dla Apostoła Pawła? Jest przedmiotem jego codziennej, nieustannej miłości. A jeśli dostrzega jakieś braki czy potrzeby w Kościele, to jego miłość nie tylko nie słabnie, ale wręcz przeciwnie: tym skuteczniej zaczyna działać. Jego "codzienna udręka płynie z troski o wszystkie Kościoły" (por. 2 Kor 11, 28). Jeśli trzeba, Apostoł samego siebie za Kościół ofiarowuje i woła: "dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1, 24).

Wiara chrześcijańska oparta na Biblii nie zna rozdzielenia Chrystusa od Kościoła. Czy można oddzielić Jezusa od jego Ciała? Czy można, po tym jak Jezus wprowadził nas do Kościoła, żyć inaczej, jak tylko korzystając z tych posług, które Bóg w Kościele ustanowił, poczynając od posługi Apostołów i ich następców? "Jesteście ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami; i tak ustanowił Bóg w Kościele najprzód apostołów, po wtóre proroków, po trzecie nauczycieli, tych, co mają dar czynienia cudów..." (1 Kor 12, 27-28).

c. Kościół - wspólnotą świętych?

Czasem mówi ktoś: dobrze, w planie Bożym tak było. Ale potem Kościół okazał się Kościołem grzeszników, a nie świętych, wobec tego trzeba sobie poszukać lepszej wspólnoty. A może - kto wie? - trzeba sobie samemu taki Kościół, czysty i nieskalany, utworzyć? Coś w stylu: "skoro nie wyszedł Panu Bogu w Jego zamysłach wobec Kościoła "plan A", dlatego czas najwyższy sięgnąć po drugą opcję: "plan B"!"

Czy rzeczywiście jest możliwe, aby wskutek grzechu i niewierności chrześcijan Kościół kiedyś przestał się Panu Bogu podobać? Według Biblii nie jest możliwe nawet to, żeby lud Starego Przymierza, Izrael przestał się podobać Panu Bogu. Nawet po tym, jak większość Żydów w I wieku nie uznała Mesjasza w Jezusie i nie przyjęła Ewangelii, Pismo św. na pytanie "czy Bóg odrzucił lud swój?" ma tylko jedną odpowiedź: "żadną miarą! [...] bo dary łaski i wezwania Boże są nieodwołalne" (Rz 11, 1 i 29). Nawet lud Boży Starego Przymierza nie mógł niczego takiego uczynić, aby zostać odrzuconym.

To samo, oczywiście, dotyczy ludu Nowego Przymierza, Kościoła. On też cieszy się przywilejem nieutracalnej miłości Boga. Nawet wtedy, gdy chrześcijanie okazują się niewierni? Tak, nawet wtedy: "jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje, bo nie może się zaprzeć samego siebie" (2 Tm 2, 13). Podobnie jak Izraelici, tak samo ludzie w Kościele niczego takiego nie mogą uczynić, aby Kościół przestał być Oblubienicą Baranka. Nie może tego spowodować żaden grzech ani żadna niewierność. Dlaczego? Bo Bóg "nie może się zaprzeć siebie samego".

Nie znaczy to, że Bóg nie widzi grzechów w Kościele. Widzi je, ale Jego reakcją nigdy nie jest odwrócenie się od swojego ludu. Bóg reaguje zawsze wezwaniem do nawrócenia. Ile razy Bóg zauważa sprzeniewierzenie się ludu swojemu powołaniu (a zauważa to, niestety, nad wyraz często), tyle razy woła: "znam twoje czyny, żeś ani zimny, ani gorący [...] nawróć się [...] oto stoję u drzwi i kołaczę, jeśli ktoś posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego" (Ap 3, 15 i 20). Te słowa Jezusa z Apokalipsy nie są skierowane do niewierzących! To są słowa wypowiedziane do Kościoła!

Wynika z nich, że może zdarzyć się taka sytuacja, kiedy Pan Jezus stoi przed jakąś wspólnotą czy grupą kościelną i okazuje się, że pozostawiono go na zewnątrz, za drzwiami. Mogły zdarzać się takie sytuacje przez całe okresy historyczne, kiedy Pan Jezus musiał (z zewnątrz!) stukać do serc chrześcijan. Mimo to nie powiedział: "utworzę sobie inny, nowy lud, obok starego". Zawsze wołał: "kołaczę; a jeśli usłyszy wejdę do niego".

d. Inkwizycja, stosy, wojny religijne, niewolnictwo...
czyli w pisarskiej szkole "Strażnicy"

Istnieje pewien gatunek literacki, który można by nazwać "literaturą "Wielkiego Boju"", a to od tytułu sędziwej już dziś książki (tekst powstał w 1888 roku) napisanej przez współzałożycielkę nowoczesnego adwentyzmu, panią Ellen G. White. Książka nosi polski tytuł właśnie Wielki Bój, a jej tytuł angielski jest jeszcze bardziej obiecujący i znaczy w tłumaczeniu: Wielkie zmagania między Chrystusem a Szatanem. Nietrudno domyślić się, że Kościół katolicki konsekwentnie został tam opisany jako siła działająca po stronie szatana, a sprawę Chrystusa też łatwo zgadnąć po wiekach zmagań i trudów, dziś z powodzeniem realizują Adwentyści Dnia Siódmego. Gatunek literacki Wielkiego Boju kontynuowali potem z zapałem Świadkowie Jehowy.

Schemat, powielany od zeszłego wieku, jest prosty. Przypomina się, że w dawnych czasach istniała wśród katolików Inkwizycja skazująca ludzi na śmierć za przekonania religijne. Dobrych chrześcijan skazywano na stosy. Rozniecano antysemityzm i tolerowano niewolnictwo, a nawet ciągnięto z tego dochody finansowe. Wspierano różnych niesprawiedliwych i okrutnych władców. Dołącza się do tego porozumiewawczy szept: "Przecież Hitler był formalnie rzecz biorąc katolikiem!" Wniosek? "Kilka słów z Pisma świętego wystarczy, aby oskarżyć Kościół rzymskokatolicki. Jego długa historia świadczy, że jest to Kościół odstępczy".

Zakres obraźliwych wyzwisk pod adresem Kościoła katolickiego powtarza się w literaturze tego gatunku dość monotonnie: "gigantyczny system fałszywej religii", "mistrzowskie arcydzieło szatana", "smok dał władzę bestii", "wielki Babilon pijany krwią świętych". Wszystko to znalazło się dawno temu w bojowych dziełach adwentystów, potem odżyło z powodzeniem na łamach walczącej "Strażnicy" niestrudzonych Świadków Jehowy, a dziś pałeczkę przejęli... Nie, nie będę reklamował tak chodliwych dzieł: trzeba, czytelniku, przekonać się samemu. Kto wie, może nawet w jakiejś "Księgarni chrześcijańskiej"?

Jak nazwać takich przedziwnych interpretatorów historii Kościoła? Trudno powstrzymać się przed określeniem: "rozkosznie nieświadomi".

Dlaczego "nieświadomi"? Otóż zapisują setki stron mrożącymi krew w żyłach opisami niegodziwości katolików: a to stos, a to morderstwo, a to zniewolenie całych krajów. Nie zdają sobie sprawy, że jeśli nie powstają takie same dzieła o historii "biblijnych chrześcijan", to nie dlatego, że nie ma stosownego materiału historycznego, tylko dlatego, że nikt nie będzie się zniżał do takiego poziomu polemik. Zostawia się to nawiedzonym wizjonerom. To tylko dlatego nikt nie będzie rozpisywał się na stu stronach, co stało się w Münster w XVI wieku, kiedy rządzili tam anabaptyści. Nikt nie będzie upajał się obliczaniem, ile milionów Indian północnoamerykańskich pożegnało się z życiem w kolejnym wieku po zdominowaniu tego kontynentu przez chrześcijan, bynajmniej nie katolickich. Nikt nie będzie zapisywał dziesiątek stron informacjami, jakiego wyznania byli mieszkańcy niemieckich landów, które wybrały Hitlera w wolnych wyborach. Ani członkowie jakich Kościołów ewangelicznych do lat sześćdziesiątych XX wieku podtrzymali segregację rasową w USA i do lat osiemdziesiątych w Republice Południowej Afryki. Nikt nie będzie tego robić, nie dlatego, że nie znalazłaby się odpowiednia ilość historycznych "haków", tylko dlatego, że metoda polemiczna Wielkiego Boju jest żenująca dla człowieka na poziomie, który ma choć elementarne wiadomości z historii chrześcijaństwa.

I tu pojawia się problem drugi. Autorzy sądów w rodzaju "historia świadczy, że Kościół katolicki jest odstępczy" są rozkoszni w swej nieświadomości, że w tym sensie historia żadnego wyznania i żadnego nurtu chrześcijaństwa nie jest specjalnie chwalebna i jeśli przyjrzeć się dokładnie, to każda chrześcijańska wspólnota wyznaniowa jest odstępcza: odstąpiła od przykazania miłości! Im dłużej jakieś wyznanie trwa w historii, tym oczywiście więcej grzechów uzbierało na koncie. Jeśli natomiast ma historię trwająca tylko kilku wieków lub zaledwie lat kilkadziesiąt, to oczywiście negatywne konto w Bożej Księdze będzie krótsze, ale naprawdę średnia statystyczna jest ta sama. Średnia liczba grzechów przypadająca na statystyczny tysiąc wyznawców dowolnego wyznania chrześcijan w danym stuleciu jest, niestety, stała. Aby o tym wiedzieć, trzeba tylko przeczytać coś poza "Strażnicą" (może jakiś podręcznik historii?) Nie wystarczą tylko propagandowe broszury bojowe tego czy innego walczącego wyznania.

Smętnego rezultatu Bożego eksperymentu z ludźmi należało się zresztą spodziewać i Bóg spodziewał się tego od początku: ludzie są grzeszni, chrześcijanie też są grzeszni, i to zarówno katolicy, jak i niekatolicy pospołu. Otóż, gdyby ci niechętni Kościołowi katolickiemu autorzy mieli rację (podkreślam gdyby! ponieważ oczywiście jest to wszystko wielki nonsens), to im bardziej udowadnialiby, że Kościół katolicki stracił prawo do nazywania się "chrześcijańskim" z powodu listy popełnionych w historii grzechów, tym bardziej podcinaliby gałąź, na której sami siedzą. Ich własne wyznanie, zapewne we własnych oczach bardzo biblijne, gdyby zostało ocenione mało wyrozumiałym okiem z zewnątrz, wyglądałoby, niestety, tak samo jak Kościół katolicki: odstępcze, gdyż popełniło mnóstwo błędów, grzechów, wypaczeń, okrucieństw i przyniosło mnóstwo krzywd wielkiej liczbie ludzi.

Gdyby ci zajadli krytycy mieli rację co do katolików, racja ta jak miecz obosieczny spadłaby wyrokiem skazującym także na nich samych i na całe chrześcijaństwo! I okazałoby się, że "historia świadczy, że chrześcijaństwo jest odstępcze". Nieświadomy realiów taki prostoduszny człowiek przygotowuje jeden paszkwil za drugim udowadniający, że Kościół katolicki wyraźnie się Bogu nie udał. Podobne jest to do zabawy dziecka odkręcającego nakrętki na torze, a potem dziwiącego się, że pociąg się wykoleił. Krytycy chrześcijaństwa, którzy patrzą na to z boku, dobrze wiedzą, że okropności popełnione przez katolików tylko dlatego są większe niż niegodziwości popełnione przez prezbiterianów, baptystów, zielonoświątkowców lub "wolnych chrześcijan", że katolicy mieli na to dwadzieścia wieków, a inni odpowiednio mniej. Postronni obserwatorzy dochodzą więc do wniosku: jeśli katolicyzm niegodny jest imienia Kościoła Jezusa Chrystusa z powodu swoich grzechów i błędów, to wszyscy inni chrześcijanie oczywiście też.

Na szczęście, wszystko to tylko zdania warunkowe: "gdyby", "jeżeli". Na szczęście, wszystko to nonsensowny wytwór zaślepionych umysłów. Na szczęście Biblia uczy nas, że "dary łaski i wezwania Boże są nieodwołalne" (Rz 11, 29).

"A jeśli synowie jego porzucą moje prawo [...],
jeżeli naruszą moje ustawy
i nie będą pełnili moich rozkazów,
ukarzę rózgą ich przewinienia,
a winę ich biczami;
lecz nie odejmę mu łaski mojej
i nie zawiodę w mojej wierności.

Nie zbeszczeszczę mojego przymierza
ani nie zmienię słowa ust moich.
Raz przysiągłem na moją świętość:

na pewno nie skłamię Dawidowi"
(Ps 89, 31-36).

Dobrze, że Bóg jest miłosierny dla wszystkich. On jest dobry i dla katolików, i dla tych, którzy katolików nie lubią. Dla Boga, który patrzy na to z góry, cała sprawa musi wyglądać na kłótnię dwóch umorusanych swoimi grzechami biedaków, z których jeden patrzy pogardliwie na drugiego i woła: "ty nędzny, umorusany w grzechach biedaku!"

Pasterze w Kościele:

Ustanowił Bóg apostołów

Ogłoszono Słowo Boże. Ludzie uwierzyli. Pan zaczyna ich gromadzić na wspólnej modlitwie. Duch Święty prowadzi ich do ewangelizacji, do kolejnych dzieł rozszerzania Dobrej Nowiny. Kto ma przewodzić takiej wspólnocie? Komu ma ona być posłuszna? Jakie polecenia w tej kwestii zostawia nam Pismo św.? Czy Biblia każe, aby lud sam sobie ustanowił pasterzy i sam nadał im władzę? Czy to wspólnota wybiera sobie tych, którzy potem już tylko przed Bogiem są odpowiedzialni?

a. Ustanawianie pasterzy

Pierwszym, Najwyższym i - ściśle mówiąc - jedynym Pasterzem Kościoła jest oczywiście tylko Jezus Chrystus. To On jest nazwany "Wielkim Pasterzem owiec" (Hbr 13, 20). Pismo św. uczy jednak, że są tacy ludzie, którzy z polecenia Jezusa będą pełnić rolę pasterzy w Kościele. To o nich Chrystus powiedział: "jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam" (J 20, 21). Wielki Pasterz owiec, posłany przez Ojca, sam posyła pasterzy dla dobra Kościoła.

Pierwszych pasterzy ustanowił Jezus - byli to Apostołowie. Ale skąd brali się pasterze później? Biblia pokazuje nam, że w Kościele pasterze ustanawiani byli przez Apostołów. Na przykład w Dziejach Apostolskich czytamy, że Paweł i Barnaba odwiedzając wspólnoty "w każdym Kościele wśród modlitw i postów ustanowili im starszych" (Dz 14, 23). Warto zauważyć, że "starsi" (prezbiterzy) nie byli wybrani przez wspólnotę, ale zostali jej dani "odgórnie". Dlatego czytamy w Dziejach Apostolskich: "ustanowili im starszych".

Jest i takie miejsce w Nowym Testamencie, gdzie czytamy o wyborach związanych z ustanowieniem posługujących w Kościele. Jest to opis wyboru kandydatów na diakonów w Dziejach Apostolskich (Dz 6, 3-6). Po pierwsze jednak, diakoni nie byli pasterzami ludu, gdyż jedynie "obsługiwali stoły", a po drugie - sam wybór nie sprawiał, że ktoś stawał się diakonem. Na mocy woli wspólnoty stał się on tylko kandydatem na ten urząd: "Wybrali Szczepana, męża pełnego wiary i Ducha Świętego, Filipa, Prochora, Nikanora, Tymona, Parmenasa i Mikołaja". Faktyczne ustanowienie nowych diakonów miało miejsce dopiero przez posługę Apostołów: "Przedstawili ich Apostołom, którzy modląc się włożyli na nich ręce" (Dz 6, 6).

b. Porządek autorytetu kościelnego

Tak ustanowieni starsi podlegali kontroli i poleceniom tych, którzy ich ustanowili. Na przykład Paweł "z Miletu posłał do Efezu i wezwał starszych Kościoła" (Dz 20, 17) po to, by ich pouczyć, przekazać im polecenia i skorygować ich postawę. Po Apostołach rolę nadzoru i kierowania prezbiterami przejęli biskupi. O Tymoteuszu czytamy, że w skrajnych przypadkach mógł osądzać i rozliczać prezbiterów, jeśli ci zasłużyliby na naganę: "Przeciwko prezbiterowi nie przyjmuj oskarżenia, chyba że na podstawie dwu albo trzech świadków. Trwających w grzechu upominaj w obecności wszystkich, żeby także i pozostali przejmowali się lękiem" (1 Tm 5, 19-20).

Zresztą także biskupi - a nawet Apostołowie! - podlegali posłuszeństwu wobec kościelnego autorytetu. Nawet Apostoł Paweł, który przecież w danym mu widzeniu od samego Jezusa otrzymał polecenie głoszenia Ewangelii, nie opierał się na swoim własnym doświadczeniu jako na ostatecznej podstawie. Wiedział, że on sam też powinien poddać się autorytetowi tych, których Jezus ustanowił w tym celu w Kościele. Po wielu latach ewangelizacyjnej działalności Paweł pisze: "przedstawiłem Ewangelię, którą głoszę wśród pogan [...] osobno tym, którzy się cieszą powagą, by stwierdzili, czy nie biegnę lub nie biegłem na próżno" (Ga 2, 2). Ludźmi, którzy na mocy autorytetu Jezusa mieli dokonać tej oceny, byli "Jakub, Kefas i Jan, uważani za filary" (Ga 2, 9). Paweł poddał się ich ocenie i był gotów przyjąć ich krytykę. To od nich chciał się dowiedzieć, czy "nie biegł na próżno".

Dlaczego tak postępował Paweł, a nie uważał się za najwyższy i jedyny autorytet w sprawach wiary? Dlaczego nie mówił: "mam dar rozeznania duchowego, miałem widzenie i objawienie, więc chyba sam sobie wystarczę jako kryterium prawdy"? Paweł pewnie znał Ewangelię, z której można się dowiedzieć, że Chrystus rzekł Piotrowi:

"Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16, 18-19).

Piotr w naszych czasach:

Papież - zamiast Chrystusa?

Pośród krytykowanych często elementów wiary katolickiej nie może oczywiście zabraknąć roli papieża w Kościele. Temat jest o tyle wdzięczny dla krytyków, że historia zachowała pamięć o pewnej liczbie papieży, którzy niechlubnie pod względem moralnym zapisali się w dziejach Kościoła. Niektóre z pseudobiblijnych zarzutów przeciw obecności papieży w Kościele Jezusa Chrystusa bywają na pograniczu groteski. Spotykamy na przykład takie argumenty: "Piotr nie mógł być pierwszym papieżem, ponieważ: 1) był żonaty; 2) nie pozwalał, aby mu się kłaniano; 3) nie nosił korony". Albo: "Paweł napisał 100 rozdziałów o 2 325 wersetach, a Piotr tylko 8 rozdziałów o 166 wersetach" - z czego ma wynikać wyższość Pawła nad Piotrem (nawiasem mówiąc, Jezus Chrystus w ogóle żadnego rozdziału nie napisał: czy wynika z tego cokolwiek w kwestii Jego znaczenia?) Argumenty tego rodzaju najstosowniej jest pokryć wyrozumiałym milczeniem. Inne zarzuty natomiast domagają się poważniejszej odpowiedzi na podstawie Słowa Bożego. Trudno ukryć, że katolikom też jest potrzebna dokładniejsza znajomość biblijnych fundamentów ich własnej wiary odnośnie roli papieży w Kościele.

a. Olśniewająca wspaniałość Watykanu?

Wielu ludzi przybywających do Rzymu zachwyca wspaniałość watykańskich budowli, a szczególnie Bazyliki św. Piotra na Watykanie. Najbardziej olśniewającym elementem Watykanu nie są jednak wspaniałe mozaiki tej imponującej konstrukcji ani też wyniosła kopuła. Najważniejsza jest podstawa, na której się wspiera wszystko to, co przyciąga turystów. Dla oczu ludzi tego świata podstawa ta może wydawać się nadzwyczaj skromna. Chodzi mianowicie o... kilka biblijnych wersetów. Ich treść - wypisana wielkimi, złocistymi literami - opasuje wokół wnętrze całej watykańskiej bazyliki. Są to wersety, w których Jezus Chrystus mówi o Piotrze. Przez całe wieki katolickiej wiary uważano, że jeśli chcemy zrozumieć, kim jest papież, biskup Rzymu, to musimy czytać z wiarą Biblię. Musimy wierzyć w to, co powiedział Jezus: "Niebo i ziemia przeminą, ale Moje słowa nie przeminą" (Mt 24, 35). My wierzymy, że biblijne wersety wypisane na mozaikach wokół bazyliki papieskiej na Watykanie są jej najważniejszą częścią. Co więcej: są jedynym elementem tej budowli, który nie przeminie. Jedynym, który ostoi się na wieki, także wtedy, gdy niebo i ziemia (wraz z bazylikami i mozaikami!) przeminą.

Wspaniałe jest watykańskie wzgórze, ale najwspanialszą jego częścią są wersety Słowa Bożego we wnętrzu słynnej bazyliki. Przypatrzmy się tym wersetom: co mówią one o Piotrze i o papieżach?

b. Nadanie imienia "Piotr"

Aby zrozumieć biblijne teksty opisujące nadanie nowego imienia temu, który uprzednio nazywał się Szymonem, synem Jony, musimy nabrać nieco biblijnego ducha. Musimy wczuć się w duchową atmosferę Izraelitów i w ich głębokie przekonanie, że zmiana imienia pociąga za sobą obdarzenie człowieka nową misją, zaplanowaną specjalnie dla niego przez Boga. A oto przykład pochodzący ze Starego Testamentu, który zilustruje nam to przekonanie. Kiedy Bóg przekazywał Abramowi powołanie na ojca wiary, zmienił mu imię. Powiedział mu: "Imię twoje będzie Abraham, bo uczynię ciebie ojcem mnóstwa narodów" (Rdz 17, 5).

W takim samym sensie trzeba też rozumieć inne słowa, wypowiedziane przez Jezusa Chrystusa kilkanaście wieków później, i zawarte w tej samej księdze Biblii: "Błogosławiony jesteś Szymonie, synu Jony. Albowiem ciało i krew nie objawiły ci tego, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą" (Mt 16, 17-18). Nowe imię oznacza przekazanie w ten sposób nowej funkcji i nowego powołania. Jak dla Abrahama miało to być powołanie na ojca wiary, tak dla Szymona - powołanie do bycia oparciem dla Kościoła. W sposób zrozumiały dla Apostołów - nie tylko znających Pismo, ale po prostu myślących biblijnie - Jezus jakby mówił: "Twoje imię będzie Piotr (Petros, po grecku: "Skała"), bo uczynię cię skałą dla wiary chrześcijańskiej". Nadanie nowego imienia oznacza więc nowe posłannictwo - bycia wsparciem dla Kościoła.

Jak brzmiało dokładnie to nowe imię? Jakkolwiek może nas to zdziwić, to odpowiedź "Piotr" nie jest właściwa! Imię nadane przez Jezusa Szymonowi brzmiało oryginalnie "Kefas". Wiemy to z najstarszych przekazów Nowego Testamentu. Kefa jest to słowo aramejskie i oznacza "skałę". Przerobione na imię przez Greków brzmiało "Kefas". Apostoł Paweł używał często tego oryginalnego brzmienia w swoich relacjach o Piotrze: pisał na przykład "Jakub, Kefas i Jan, uważani [są] za filary" (Ga 2, 9); albo - "Kefas przybył do Antiochii..." (Ga 2, 11); lub - "każdy z was mówi: "Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa"" (1 Kor 1, 12).

Aramejskie pochodzenie imienia Kefas jest szczególnie ważne wobec zdarzających się czasem zarzutów ludzi niechętnych katolikom, którzy twierdzą, że Pan Jezus rozróżniał "skałę" (petra) od "kamienia" (petros). Wywodzą oni, że sens słów Ewangelii jest taki: "Ty, Piotrze, jesteś tylko niewielkim kamieniem (Petros), w porównaniu z wielką Skałą (Petra), jaką jest Chrystus". Dyskusje te jednak stają się bezprzedmiotowe, jeśli pamiętamy, że Ewangelia według św. Mateusza podając po grecku słowa Jezusa, przytacza nam ich tłumaczenie. Pan Jezus przecież nie mówił do Apostołów po grecku, ale po aramejsku. A po aramejsku nowe imię Szymona nie brzmi ani Petros, ani Petra, tylko Kefas, co pochodzi od słowa Kefa. Kefa zaś znaczy po prostu "skała".

Skąd więc wzięło się imię Piotr? Wyjaśnia to bardzo wyraźnie Ewangelia św. Jana: "Jezus, wejrzawszy na [Szymona] rzekł do niego: "Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas" - to znaczy: Piotr" (J 1, 42). Sformułowanie "to znaczy Piotr" jest dodatkiem Ewangelisty Jana, wyjaśniającym dla greckiego czytelnika Ewangelii, co oznacza aramejskie słowo Kefas. Wyjaśnienie jest potrzebne - jak widać - czytelnikom Biblii, aby każdy wiedział, że imię Apostoła brzmi: "Skała". Sam Jezus wyjaśnił, choć nieco później, po co dokonał tej zmiany imienia: "Na tej skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą" (Mt 16, 17-18).

Jeśli niektórym ludziom dzisiaj ta zmiana imienia wydaje się dziwna, to możemy być pewni, że o wiele bardziej dziwna musiała wydawać się samym uczniom Jezusa! W Starym Testamencie "Skałą" nazywany jest przecież często sam Bóg, "Skała naszego zbawienia" (Ps 95, 1). Ale Nowy Testament częściej używa takich zaskakujących zestawień, szokujących czytelnika. Oto na przykład raz "fundamentem" naszej wiary jest nazwany Jezus: "fundamentu bowiem nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, a którym jest Jezus Chrystus" (1 Kor 3, 11) - a na innym miejscu "fundamentem" są nazwani powołani przez Boga ludzie: zbudowani jesteśmy "na fundamencie apostołów i proroków" (Ef 2, 20). Podobnie, chociaż fundamentem Kościoła jest Jezus Chrystus, to jednak "mur Miasta ma dwanaście warstw fundamentu, a na nich dwanaście imion dwunastu Apostołów Baranka" (Ap 21, 14).

Jeżeli w Biblii "fundamentem" jest nazywany raz sam Jezus Chrystus, a raz - Apostołowie, to tak samo nie może nas dziwić, że "Skałą" niekiedy jest nazywany Bóg Jahwe, a niekiedy - Piotr. Gdyż oczywiście słowa te są używane w zupełnie różnym znaczeniu. Bóg jest fundamentem lub skałą sam z siebie. Może natomiast udzielić ludziom mocy, jeśli zechce, i uczynić ich fundamentem albo skałą dla zaplanowanych przez Bożą Mądrość planów zbawienia. Bóg może wszystko.

c. Nadanie kluczy Królestwa

Biblia przekazuje nam słowa Jezusa Chrystusa skierowane do Piotra w chwili nadania mu nowego imienia: "Tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 16, 19). Obietnica dana Piotrowi w zaskakujący sposób zostaje zresztą rozszerzona nieco później na innych Apostołów: "Wszystko, co zwiążecie na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt 18, 18). Jak to zrozumieć? Komu została dana ta obietnica? Jednemu Piotrowi czy grupie wszystkich uczniów?

Tajemnica wyjaśni się nieco, jeśli Biblię będziemy czytać wraz z wierzącym Kościołem. Słowa z Ewangelii św. Mateusza rozumiano tradycyjnie w taki sposób: oto władzę wiązania i rozwiązywania mają Apostołowie, gdy są w jedności z przewodniczącym ich zespołu, z Piotrem. Podobnie jest z biskupami (następcami Apostołów), jeśli są zjednoczeni z papieżem (następcą Piotra). W starożytności rozumiano tę władzę zwykle jako dar odpuszczania grzechów w sakramencie pokuty. Chrześcijanin związany swoimi winami mógł usłyszeć od Apostoła, a później od biskupa: "jesteś rozwiązany, jesteś wolny od swoich win" (nazywamy to dziś rozgrzeszeniem).

d. Nadanie misji pasterza trzody

Kolejny tekst skierowany w Biblii do Piotra brzmi następująco: "Rzekł Jezus do Szymona Piotra: "Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?". Odpowiedział Mu: "Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham". Rzekł do niego: "Paś baranki moje!"" (J 21, 15). Jezus powtarza jeszcze raz te swoje słowa, a potem znowu, tak że w sumie brzmią one trzykrotnie. Dlaczego? Najprawdopodobniej Chrystus chciał przypomnieć niedawne trzykrotne zaparcie się Piotra. Czemu więc w takich dramatycznych okolicznościach został udzielony dar pasterzowania całą trzodą, przy wspomnieniu grzechu i upadku Apostoła? Aby papieże nigdy nie zapomnieli, że są tylko grzesznymi ludźmi i że z ludu wezwani, dla ludu zostali ustanowieni.

e. Nadanie misji wspierania wiary Kościoła

Ważne są jeszcze i te słowa, zawarte w kolejnych biblijnych słowach skierowanym do Piotra przez Jezusa: "Szymonie, Szymonie, oto szatan domagał się, żeby was przesiać jak pszenicę, ale Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara. Ty ze swej strony utwierdzaj twoich braci" (Łk 22, 31). Jezus obiecuje więc Piotrowi stałość wiary. Obietnica ta nie opiera się na nadzwyczajnych zaletach intelektu tego Apostoła ani nie na mocy jego osobistej wiary. Oparta została na prośbie Jezusa skierowanej do Ojca. Jezus prosi Ojca, aby wiara Piotra nie ustała. Nasza wiara w rolę papieży w Kościele ma więc - oczywiście - takie oparcie: jest nim prośba samego Jezusa skierowana bezpośrednio do Boga Ojca.

Wiara Kościoła w owocność posługi Piotrowej, posługi papieskiej w Kościele nie wiąże się z nadzwyczajnymi cechami ludzi, którzy tę posługę sprawują, ale z nadzwyczajnymi cechami Ducha Świętego, którego moc nam to wszystko zapewnia. Moc Ducha sprawia, że Kościół może wierzyć Bogu z nieomylną pewnością.

Sobór Watykański I z 1870 roku tak ujął wiarę Kościoła w przysługujący mu dar nieomylności. Najpierw, jako cały Kościół, my wszyscy, cały wierzący lud jesteśmy adresatami obietnic Bożych uroczyście złożonych w Biblii: "Duch mój, który jest nad tobą, i słowa moje, które włożyłem ci w usta, nie zejdą z twych własnych ust odtąd i na zawsze" (Iz 59, 21). Sobór jest pewny, że Kościół jest nieomylny w sprawach wiary, gdyż ma nieomylne Słowo Boże i nieomylnego Ducha Świętego, który przecież mieszka w Kościele.

Dalej, mówi Sobór, "Bóg założył Kościół przez swojego Syna, aby Kościół mógł być poznany jako stróż i nauczyciel objawionego Słowa". A jeśli pojawiają się jakieś trudności w sprawie zrozumienia pewnych niejasnych miejsc w Piśmie, to "w sprawach wiary i moralności [...] należy uważać za prawdziwe to znaczenie Pisma świętego, które [...] Kościół uważał i obecnie uważa za prawdziwe".

Dopiero w tym kontekście pojawia się wiara Kościoła, że "papież rzymski określający doktryny dotyczące wiary i moralności ex cathedra [...] posiada tę nieomylność, której Boży Zbawiciel pragnął dla swojego Kościoła". Następca Piotra realizuje więc biblijną zapowiedź: "Ty ze swej strony utwierdzaj twoich braci" (Łk 22, 31).

f. Znak Piotra jest dla Kościoła znakiem mocy Bożej, ale też i ludzkiej słabości

Ustanowienie roli Piotra i papieskiej posługi Piotrowej nie oznacza, że wprowadzono do Kościoła nowy rodzaj człowieka, niepodobnego do wszystkich innych chrześcijan, na kształt starożytnego herosa. Widać to bardzo wyraźnie w dwóch momentach biblijnych przekazów o ustanowieniu Piotra jako przewodniczącego wspólnoty Apostołów.

- Po zmianie swojego imienia i po otrzymaniu zapowiedzi władzy kluczy Piotr najwyraźniej wpada w zarozumiałość. Zaczyna myśleć, że skoro stał się obiektem tak zawrotnej obietnicy ("na tej skale zbuduję mój Kościół"), to może pokierować historią zbawienia na swój własny sposób. Zaczyna mniemać, że Bóg dostosuje swój plan do przemyślnego, choć tylko ludzkiego planu Piotra. To dlatego słysząc o rychłej "klęsce Jezusa" gdy "Jezus zaczął wskazywać, że musi wiele cierpieć" (Mt 16, 21) Piotr postanowił wziąć sprawy zbawienia świata w swoje własne ręce. "Wziął Go na bok i począł robić Mu wyrzuty: "Panie, niech Bóg broni! Nie przyjdzie to nigdy na Ciebie!"" (Mt 16, 22). Reakcja Jezusa była natychmiastowa: "Zejdź mi z oczu, szatanie! Jesteś mi zawadą, bo nie myślisz na sposób Boży, lecz na ludzki" (Mt 16, 23). Wniosek z tego prosty: im mniej Piotr działa według swoich ludzkich planów, tym lepiej. Jest powołany do odczytywania i wcielania w życie doskonałego planu, jaki Bóg ma dla każdego człowieka i dla całego świata.

Jak pięknie ujął to wspomniany już Sobór Watykański I w XIX wieku: "Papieże rzymscy ogłaszali jako naukę obowiązującą to, co z Bożą pomocą rozpoznali jako zgodne z Pismem świętym i z apostolską Tradycją. Następcom Piotra został obiecany Duch Święty nie po to, aby z Jego natchnienia nowe nauki ogłaszali, ale ich zadaniem jest raczej z pomocą Ducha Świętego sumiennie strzec i wiernie wyjaśniać Objawienie przekazane przez Apostołów, czyli zawierzone im prawdy wiary". Zadaniem papieża jest strzeżenie poprawnego rozumienia słów Biblii, tak jak je Kościół rozumiał przez dwadzieścia wieków.

- Drugi moment przypominający ludzką słabość Piotra jest podobny. Po obietnicy Jezusa skierowanej do Piotra: "Ja prosiłem za tobą, aby nie ustała twoja wiara" (Łk 22, 32), Apostoł popada znowu w zarozumiałość. Myśli, że skoro obiecano mu tak wiele, to może sam proponować siebie Bogu jako niezawodne oparcie: "Panie, z Tobą jestem gotów iść nawet do więzienia i na śmierć" (Łk 22, 33). Jest to głos człowieka polegającego na sobie samym i myślącego, że Bóg też może na nim polegać. Tymczasem jednak niezawodność Piotra jest mu udzielona jako darmowy dar łaski, i trzeba mu to ciągle przypominać! Dlatego Jezus uświadamia Piotrowi, jakie są realia jego posługi w Kościele: "Powiadam ci, Piotrze, nie zapieje dziś kogut, a ty trzy razy wyprzesz się tego, że Mnie znasz" (Łk 22 34).

Po przypomnieniu ludzkiej słabości Piotra, tak dokładnie opisanej w Ewangeliach, może się pojawić pewna wątpliwość. Jak ma się to wszystko do używanego niekiedy tytułu papieży Vicarius Christi - "Zastępca Chrystusa"? A przede wszystkim: czy Chrystus w ogóle potrzebuje zastępców? Przecież powiedział wyraźnie: "Oto jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata" (Mt 28, 20). Jest to nawet Jego "testament", ostatnie słowa na ziemi, jakie zanotowała Ewangelia według św. Mateusza. Jeśli jest z nami osobiście Chrystus, to po co nam Jego zastępcy?

Nie można na pewno zastąpić Jezusa w Jego obecności - i każdy wierzący ma prawo do spotkania z Jego żywą obecnością całkiem bezpośrednio, tak jak osoba spotyka osobę, twarzą w twarz: "wszyscy z odsłoniętą twarzą wpatrujemy się w jasność Pańską" (2 Kor 3, 18). Ale Zbawiciel potrzebuje zastępstwa w najróżniejszych przejawach swojej działalności i dlatego wierzący człowiek może Go "zastąpić", to znaczy może działać w Jego imieniu.

Na przykład, kiedyś sam Jezus osobiście wypowiadał słowa wzywające do nawrócenia: "Nawracajcie się" (Mk 1, 15). Ale potem zlecił to swoim "zastępcom", przez których działa: "W imieniu Chrystusa spełniamy posłannictwo jakby Boga samego, który przez nas udziela napomnień. W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem" (2 Kor 5, 20).

Kiedyś sam Zbawiciel osobiście uzdrawiał. A teraz może to czynić przez swojego "zastępcę", który będzie uzdrawiał w Jego imię: "Nie mam srebra ani złota, ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!" (Dz 3, 6).

Podobnie, kiedyś sam Jezus pasterzował swoim uczniom, prowadząc ich do Jerozolimy, udzielając napomnień i wskazówek. W sensie duchowym jest tak dalej: nazwany jest przecież "Wielkim Pasterzem owiec" (Hbr 13, 20) i "Najwyższym Pasterzem" (1 P 5, 4). Istnieją jednak oprócz Niego także i inni pasterze, którzy "zastępują Go", pasąc owczarnię Jezusa: "paście stado Boże, które jest przy was" (1 P 5, 2). Jezus podzielił się swoim pasterzowaniem, wyznaczając w ten sposób swoich "zastępców". Mówi przecież: "Paś baranki moje" (J 21, 15).

Dlatego można mówić o tym, że Kościół "zastępuje" Jezusa na ziemi, a w Kościele w sposób szczególny zastępuje Chrystusa Piotr. Po Piotrze zaś - ci, którzy obejmują "posługę Piotrową", czyli zostają wybrani na biskupów Rzymu, na następców św. Piotra. Do wielu ludzi Jezus mówi: "paście stado Boże", ale tylko do jednego w liczbie pojedynczej: "paś baranki moje". Podobnie do wielu powiedział: "cokolwiek rozwiążecie, będzie rozwiązane", ale te same słowa w sensie szczególnym wypowiedział do jednego, do Piotra. Władza posługiwania w imieniu Chrystusa należy do Kościoła, a pełne trwanie w Kościele katolickim oznacza też jedność z wiarą Piotra i z posługiwaniem Piotra.

Warto tu jeszcze wspomnieć o spotykanym często tytule papieskim "Ojciec Święty". Niektórzy bardzo gwałtownie atakują ten zwyczaj, przypominając, że przecież Jezus powiedział: "Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie" (Mt 23, 9). Pamiętając, że papieski tytuł "Ojciec Święty" jest tylko zwyczajowy i żadną miarą nie wchodzi w skład wiary Kościoła, że jeśli komuś nie odpowiada, to oczywiście nie musi go używać, warto jednak uświadomić sobie, że sama Biblia wspomniany zakaz Jezusa traktuje dość swobodnie i wcale nie rygorystycznie. Oto w Liście do Rzymian czytamy: "Abraham: on to jest ojcem nas wszystkich" (Rz 4, 16).

Wróćmy jednak do sedna sprawy. Pismo św. jasno przedstawia nam konsekwencje roli Piotra w Kościele apostolskim. Apostołowie w oczywisty sposób traktowali Piotra jako swojego przedstawiciela: Piotr najczęściej odpowiada na pytania Chrystusa, kierowane do wszystkich (np. Mt 16, 15); on w imieniu Apostołów zwraca się do Chrystusa, gdy mają jakieś wątpliwości (np. Mt 15, 15); on przez św. Jana Ewangelistę jest wymieniany z imienia, choć inni uczniowie występują anonimowo (J 18, 15); spisy Apostołów wymieniają go na pierwszym miejscu (Mt 10, 2-4; Mk 3, 16-19; Łk 6, 13-16); autorzy Nowego Testamentu po imieniu Jezusa najczęściej wymieniają imię Piotra (około 150 razy).

Nie może więc dziwić nikogo fakt, że po Wniebowstąpieniu Chrystusa, św. Piotr przewodził młodemu Kościołowi, co ukazują Dzieje Apostolskie: jego pierwszego wymienia spis Apostołów (1, 13); on decyduje o wyborze dwunastego Apostoła (1, 15-22); w imieniu Kościoła Piotr przemawia w dzień Pięćdziesiątnicy (2, 14; 3, 12); on nadzoruje zwyczaje pierwotnego Kościoła (5, 3-9); broni wspólnoty przed Sanhedrynem (4, 8); on kieruje pierwszym Soborem Jerozolimskim (15, 7); do niego kieruje swe kroki św. Paweł po nawróceniu (Ga 1, 18).

Podsumowując: można precyzyjnie określić, co da się o Piotrze wyczytać z Biblii. Pominąwszy oczywiste różnice kulturowe i cywilizacyjne, jasne jest, że papież pełni dziś w Kościele podobną rolę, jaką pełnił Piotr w pierwszej wspólnocie.

Życie zakonne:

Najbardziej biblijny sposób na życie!

- Porzuciłem Kościół katolicki i wstąpiłem do nowej wspólnoty. Jest tam naprawdę wspaniale. Ci ludzie starają się żyć jak pierwsi chrześcijanie, i kierują się w swoim życiu i w swojej wierze tylko Biblią. Chcą być święci i doskonali dokładnie tak, jak uczy tego Pismo św. Oni naprawdę radykalnie poszli za Jezusem - to cytat z pewnej entuzjastycznej wypowiedzi, którą kiedyś miałem okazję usłyszeć.

- Doprawdy? - zapytałem - zapewne więc sprzedają swoje majątki i dobra i rozdzielają je każdemu według potrzeby (Dz 2, 45)? Zapewne żaden z nich nie nazywa swoim tego, co posiada, ale wszystko mają wspólne (Dz 4, 44)? Zapewne sporo u nich bezżennych mężczyzn, którzy troszczą się o sprawy Pana (1 Kor 7, 32), którzy nie szukają żony (1 Kor 7, 27), i sporo też podobnie żyjących kobiet, które z tego samego powodu nigdy nie wyszły za mąż (1 Kor 7, 34)? A jeśli chcą być doskonali lub zauważą, że jeszcze nie dość radykalnie poszli za Jezusem, to idą sprzedać wszystko, co mają, i rozdają ubogim, a dopiero potem idą za Chrystusem (Mt 19, 21)?

- Ach, nie - usłyszałem w odpowiedzi - te fragmenty Biblii to nie... one są chyba zresztą już nieaktualne. Ci ludzie żyją duchem Nowego Testamentu tak... ogólnie.

- Ach, tak - pomyślałem sobie - to znaczy, że głównie to oni mówią, że żyją jak pierwsi chrześcijanie.

a. Oni naprawdę żyją Pismem!

Oczywiście, tak robi większość chrześcijan dowolnego wyznania i każdego Kościoła. Najczęściej wszyscy po prostu mówimy, że żyjemy jak pierwsi chrześcijanie, albo że jesteśmy wierni Słowu Bożemu, a wykonanie bywa różne, często mizerne. To akurat jest wspólne katolikom i niekatolikom, i to - niestety! - bardzo ekumenicznie łączy większość chrześcijan, z katolikami na czele.

Problemem jest jednak, jeśli ktoś krytykuje rzekomo niebiblijny styl życia katolickiego i uważa, że w przeciwieństwie do niego tworzy wspólnotę kierującą się tylko i wyłącznie Biblią. Zwykle, jak widać, nie całkiem jest to prawdą.

Dlatego chciałbym, abyśmy z dumą, właśnie jako katolicy odkryli, że w obrębie naszego Kościoła istnieje bardzo radykalna i odważna próba życia według Biblii, ukształtowania każdego dnia swojego życia dokładnie tak, jak zostało to napisane w Słowie Bożym. Duma ta nie ma oznaczać, że osobiście powinniśmy się wywyższać, bo zwykle nasze życie jest od tego bardzo odległe; oznacza tylko, że należymy do Kościoła, w którym Duch Święty taką odważną próbę nieustannie wzbudza. Nazywa się to życiem zakonnym, które obejmuje bezżeństwo, nieposiadanie osobistego majątku, życie we wspólnocie na co dzień i modlitwę liturgiczną.

b. Najbardziej biblijny na świecie styl życia

bezżeństwo

"Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu, ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie [...], podobnie i kobieta [...] tak więc dobrze czyni, kto poślubia swoją dziewicę, a jeszcze lepiej ten, kto jej nie poślubia" (1 Kor 7, 32-34. 38).

Jeśli dla kogoś troska o sprawy Pana jest pierwszą i naczelną kwestią w życiu, to wskazówkę ma nadzwyczaj jasną.

Tak czytamy o kobietach rezygnujących z małżeństwa w ogóle ("kobieta niezamężna i dziewica troszczy się o sprawy Pana, o to, by była święta ciałem i duchem" - 1 Kor 7, 34), tak czytamy o wdowach rezygnujących z powtórnego małżeństwa ("ta, która rzeczywiście jest wdową, jako osamotniona złożyła nadzieję w Bogu i trwa w zanoszeniu próśb i modlitw we dnie i w nocy" - 1 Tm 5, 5).

Można się spierać o to, czy w życiu osobistym wychodzi to na pożytek ludziom, którzy na to się odważą, czy jest to praktyczne, czy jest to modne, czy odpowiada to duchowi współczesnego świata... Natomiast nie można spierać się o jedno: że tak właśnie brzmi recepta biblijna.

ubóstwo

"Żaden z nich nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne" (Dz 4, 32). Nieposiadanie majątku osobistego to druga cecha tej radykalnej postaci chrześcijaństwa. I to nie tylko "duchowe ubóstwo", które polega na tym, że dalej mam tyle, ile przedtem, a Bogu oddaję wszystko "duchowo". Wiemy, że bardzo pożyteczne jest "duchowe" oddawanie majątku Bogu, a jeszcze bardziej godny podziwu jest zwyczaj oddawania w dziesięcinie 10% dochodu na różne potrzeby (gdyby stać nas było tylko na to, to już byłoby bardzo dobrze!) Jednak według recepty biblijnej to jeszcze nie jest to, o co chodzi: "Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a potem przyjdź i chodź za Mną" (Mt 19, 21).

W wersji naprawdę radykalnej chodzi o dosłowne pozbycie się własności ("sprzedanie i rozdanie"). Tak to zrozumieli Apostołowie i ich pierwsi uczniowie: "Sprzedawali swoje majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeby" (Dz 2, 45). Tak robili właściciele pól albo domów: "sprzedawali je i przynosili pieniądze ze sprzedaży, i składali je u stóp apostołów" (Dz 4, 35). Tak samo postąpił Barnaba: "Sprzedał ziemię, którą posiadał, a pieniądze przyniósł i złożył u stóp Apostołów" (Dz 4, 37).

Można się spierać o to, czy jest to praktyczne, czy się to uda, czy ludzie będą z tego powodu szczęśliwsi, czy jest to zgodne z postępem ekonomicznym i postulatem wyzwalania z nędzy... O jedno spierać się nie można: tak zostało w Piśmie Bożym spisane.

wspólnota

"Ci wszyscy, co uwierzyli, przebywali razem" (Dz 2, 44); "codziennie trwali jednomyślnie w świątyni" (Dz 2, 46). Chodzi o ludzi, którzy tworzyli wspólnotę nie tylko na cotygodniowym spotkaniu albo nawet na dodatkowych dwóch jeszcze spotkaniach diakonii i animatorów, ale o codzienne i nieustanne przebywanie razem.

Zapewne nie da się tego pogodzić z normalnym życiem rodzinnym, z wieloma rodzajami pracy zawodowej i z rytmem życia współczesnego społeczeństwa, a jednak - tak właśnie czytamy w tekście biblijnym.

wieczerza Pańska i modlitwa psalmami

"Gdy się zbieracie, nie ma u was spożywania Wieczerzy Pańskiej" (1 Kor 11, 20). Któż wierniej dostosowuje się do tej intencji Pisma św., jeśli nie członkowie zgromadzeń zakonnych? Zwykle nie zdarzy im się nawet jeden dzień bez Eucharystii - ile razy się zbiorą, tyle razy jest u nich spożywanie Wieczerzy Pańskiej.

Codziennie też stosują się do apostolskich rad dotyczących modlitwy: "Napełniajcie się Duchem, przemawiając do siebie wzajemnie w psalmach i hymnach, i pieśniach pełnych ducha" (Ef 5, 18-19), a także "Słowo Chrystusa niech w was przebywa z całym swym bogactwem: z wszelką mądrością nauczajcie i napominajcie samych siebie przez psalmy, hymny, pieśni pełne ducha" (Kol 3, 16).

Od pierwszych wieków istnienia chrześcijaństwa wśród mnichów i w zakonach spełnia się ten biblijny model modlitwy: "przemawiają do siebie wzajemnie" (modlący się w zgromadzeniach zakonnych są podzieleni na dwa chóry przeplatające swoje głosy), "w psalmach" (zakonny brewiarz składa się w znakomitej większości z biblijnej Księgi Psalmów), "w hymnach" (każda modlitwa brewiarzowa zaczyna się takim hymnem) i "w pieśniach pełnych ducha" (pieśni zaczerpnięte są w brewiarzu z pism proroków Starego Testamentu lub z pism Nowego Testamentu).

Można krytykować tę modlitwę - jeśli się komuś ona nie podoba - za jej małe urozmaicenie albo za to, że od dwudziestu wieków jest taka sama. Nie można jej natomiast odmówić jednego: jest wiernym wypełnieniem zaleceń Biblii.

c. Recepta dla wszystkich?

Biblijne drogowskazy życia dla radykalnego ucznia Jezusa Chrystusa mówią o bezżeństwie, ubóstwie, przebywaniu w codziennej wspólnocie, o modlitwie Eucharystią i codziennej modlitwie psalmami. Znajdowanie się tych drogowskazów życia chrześcijańskiego w Biblii nie znaczy, że wszyscy chrześcijanie mają dokładnie tak żyć. Jest to niemożliwe, gdyż ten styl życia jest nie do pogodzenia na przykład z życiem rodzinnym. Grupa żyjąca według tych wskazówek, jak wynika z Nowego Testamentu, jest zawsze mniejszością, może nawet nieliczną, i żyje w obrębie większej wspólnoty tworzonej przez rodziny, na przykład w parafii. Jest natomiast znakiem, że mamy do czynienia z "jednym, świętym, apostolskim i powszechnym Kościołem", gdyż udowadnia, że są tacy, którzy chcą nieodwołalnie, całe życie, aż do końca, przeżyć w wierności Biblii, według nauczań spisanego i nieomylnego Słowa Boga Żywego. Wychodząc z tego punktu widzenia można w pewnym sensie powiedzieć, że najbardziej biblijnym stylem życia jest życie zakonne.

Należeć do Kościoła:

W denominacyjnej niewoli?

Jeden z byłych katolików, rozczarowany poznanym przez siebie obliczem Kościoła katolickiego (nazwał go z amerykańska "denominacją"), wyznał niedawno na łamach pewnego chrześcijańskiego, choć niekatolickiego czasopisma: "Wyszliśmy z kościoła denominacyjnego i wiemy, jak bardzo niewola denominacyjna niszczy i zabiera wolność, rozwój, hamuje przepływ Ducha; widzimy dzisiaj jeszcze ludzi, którzy żyją w denominacji, jak bardzo moce ciemności wiążą ich i wstrzymują".

Owocem tej drogi stał się tak zwany "wolny Kościół", a więc stowarzyszenie ludzi wierzących w Biblię, którzy nie czują się związani z tradycyjnymi formami chrześcijaństwa, zwłaszcza w postaci ludowej wiary. Podobnych wydarzeń było ostatnio więcej i są one dobrą okazją, aby postawić dwa pytania: cóż może znaczyć pojęcie "wolności chrześcijańskiej"? i czy katolik może uważać się za wolnego chrześcijanina?

a. Chrześcijanin - wolny uczeń Jezusa

Chrześcijanin ma być człowiekiem wolnym. Obdarzeni jesteśmy Duchem Świętym, a "gdzie Duch Pański - tam wolność" (2 Kor 3, 17). Istnieje jednak niebezpieczeństwo popadnięcia na nowo w niewolę. "Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. A zatem trwajcie w niej i nie poddawajcie się na nowo pod jarzmo niewoli" (Ga 5, 1). Zawsze zdarzyć się mogą "fałszywi bracia", którzy chcą "na nowo nas pogrążyć w niewolę" (Ga 2, 4), a mamy przecież być dziećmi Kościoła wolności: "Górne Jeruzalem cieszy się wolnością i ono jest naszą matką" (Ga 4, 26). Jak praktycznie ma wyglądać życie wolnego chrześcijanina, który chce kształtować swoją odzyskaną na nowo wolność według nauk Pisma św.?

Czy ma to być radosna twórczość w stylu: "założyć Kościół każdy umie"? Przy płytkim i niebiblijnym myśleniu można by tak zrozumieć hasło wolności. Tak przecież postępują ludzie tego świata: jeśli nie mogą porozumieć się w partii lub stronnictwie - zakładają sobie nowe organizacje. Jeśli można założyć pięćdziesiąt sześć partii politycznych, to dlaczegóżby nie miało być pięćdziesięciu sześciu - albo i więcej - Kościołów? Przecież mamy demokrację! Czy mogę się swobodnie rozwijać duchowo, jeśli muszę liczyć się z kimś, kto mi nie odpowiada? Z gronem starszych pań odmawiających w parafialnym kościele różaniec?! A może nawet, o zgrozo, z proboszczem!?

Pierwszy wniosek, jaki wyciąga Pismo św. z odzyskanej wolności, to jednak nie - jak można by powierzchownie przypuszczać - anarchia. Pierwszym wnioskiem jest służba. "Powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału, wręcz przeciwnie, miłością ożywieni służcie sobie wzajemnie" (Ga 5, 13). Być wolnym po chrześcijańsku, to przede wszystkim być wolnym od egoizmu. Być na tyle wolnym, by umieć pozwolić ożywiać się miłością. Także wobec starszych osób, które modlą się inaczej, niż podoba się to nawet tak bardzo ważnej osobie, jak JA. Nawet, jeśli przez to "nie mogę swobodnie rozwijać się duchowo". Gdyż celem chrześcijańskiej wolności nie jest przyglądanie się, jak wzrasta moje duchowe JA. Cel jest - biblijnie rzecz ujmując - całkiem, ale to całkiem inny. A nawet dokładnie przeciwny: "Jeśli jest jakieś napomnienie w Chrystusie - dopełnijcie mojej radości przez to, że będziecie mieli te same dążenia: tę samą miłość i wspólnego ducha, pragnąc tylko jednego, a niczego nie pragnąc dla niewłaściwego współzawodnictwa ani dla próżnej chwały, lecz w pokorze oceniając jedni drugich za wyżej stojących od siebie. Niech każdy ma na oku nie tylko swoje własne sprawy, ale też i drugich. To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie" (Flp 2, 1-5). Kto wie, może rzeczywiście MÓJ nieskrępowany w żadnym aspekcie rozwój duchowy nie jest tak okropnie ważny? Może najważniejsza wolność, to uwolnienie od egoizmu własnego JA? Także od duchowego egoizmu? To jest pierwszy aspekt wolności.

Trudno ukryć, że jest on po większej części zapomniany. Do tego stopnia, że dziś niektórzy nie są już w stanie zrozumieć, dlaczego ktoś na przykład potrafi wstąpić do zakonu czy posługiwać całe życie chorym i ubogim. W niektórych rodzi to od razu podejrzenie, że ktoś taki nie wierzy w bezinteresowną dobroć Bożą i chce sobie zaskarbić względy u Boga, próbując zasłużyć sobie na łaskę zbawienia. Nie byłaby to specjalnie szczytna motywacja, ponieważ - jak wiadomo - Pismo św. uczy, że zbawieni jesteśmy z wiary, a nie z uczynków (por. Ef 2, 8-9). Nie można więc "zarobić sobie dobrymi uczynkami na zbawienie". Ale żeby z tego powodu zaraz podejrzewać każdą siostrę zakonną czy wszystkich chrześcijan posługujących w dziełach miłosierdzia o duchowe wyrachowanie? Pewien przywódca chrześcijan krytycznie nastawionych wobec Kościoła katolickiego wołał kiedyś: "Niech Matka Teresa z Kalkuty nie myśli sobie, że swoją pracą zdobędzie zasługę zbawienia!" Stan umysłu, który takie podejrzenia rodzi, jest rzeczywistością bardzo smutną. Wydaje się, że nie dopuszcza nawet możliwości, że chrześcijanin może to wszystko robić w ogóle nie myśląc w danej chwili o swoim własnym zbawieniu. A nawet w ogóle nie myśląc o sobie! Niektórym jakby nie przychodzi do głowy, że można coś trudnego zrobić nie dla siebie, nawet nie dla własnego zbawienia, ale - z miłości. Na przykład z miłości do Jezusa Chrystusa. I to jest właśnie pierwszy stopień wolności, kiedy "miłość nie szuka swego" (1 Kor 13, 5).

Po drugie, wolność oznacza, że nie jesteśmy już podlegli przepisom Prawa Starego Testamentu. "Prawo nie opiera się na wierze, lecz mówi: Kto wypełnia przepisy, dzięki nim żyć będzie. Z tego przekleństwa Prawa Chrystus nas wykupił" (Ga 3, 12-13). Jesteś uwolniony od religijnego życia polegającego na drobiazgowych przepisach, w których miałbyś pokładać ufność! Jaki pełen zachwytu dla wolności był kiedyś chrześcijański apologeta należący do Kościoła anglikańskiego, C. S. Lewis po wizycie na nabożeństwie prawosławnym. Napisał: "Jeden tam klęczał, drugi stał, a pewna staruszka modliła się leżąc nawet na podłodze! I nikt się tam niczemu nie dziwił, a nawet - co jeszcze ważniejsze - nikt niczego w ogóle nie zauważył!"

b. Prawo wolności

Nie oznacza to jednak, że nie podlegamy w ogóle żadnemu prawu. Żyjemy tak samo jak Apostołowie, "nie będąc wolnymi od prawa Bożego, lecz podlegając prawu Chrystusowemu" (1 Kor 9, 21).

To nowe prawo nazywa się w Biblii "prawem wolności" i polega na życiu w miłości i służbie innym. "Mówcie i czyńcie tak, jak ludzie, którzy będą sądzeni na podstawie Prawa wolności. Będzie to sąd nieubłagany dla tego, który nie czynił miłosierdzia: miłosierdzie odnosi triumf nad sądem. Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy sama wiara zdoła go zbawić?" (Jk 2, 12-14). Jest tu mowa o sądzie, przed którym wszyscy chrześcijanie staną po śmierci. "Wszyscy bowiem musimy stanąć przed trybunałem Chrystusa, aby każdy otrzymał zapłatę za uczynki dokonane w ciele, złe lub dobre" (2 Kor 5, 10). Biblia uczy, że może się zdarzyć, że sąd ten okaże się "nieubłagany". To surowe słowa, nieprawdaż? Takie właśnie są - ale tylko dla ludzi surowego i oschłego serca, bo "miłosierdzie odnosi triumf nad sądem".

Nowe prawo wolności polega też na posłuszeństwie! Jak pogodzić jedno z drugim? Czy posłuszeństwo nie jest przeciwieństwem wolności? W więzieniu pewnie tak. A często też w wojsku lub w przedsiębiorstwie. Ale Kościół nie przypomina ani wojska, ani firmy, a zwłaszcza więzienia! Kościół przypomina rodzinę. A w rodzinie posłuszeństwo wraz z wolnością składają się na owocną miłość: "Bądźcie posłuszni waszym przełożonym i bądźcie im ulegli, ponieważ oni czuwają nad duszami waszymi i muszą zdać sprawę z tego. Niech to czynią z radością!" (Hbr 13, 17).

Nowe prawo wolności to także trudna walka z grzechem. "Jak ludzie wolni postępujcie, nie jak ci, dla których wolność jest usprawiedliwieniem zła" (1 P 2, 16). W przeciwnym razie popada się w prawdziwą niewolę: "Wolność im głoszą, a sami są niewolnikami zepsucia. Komu bowiem kto uległ, temu też służy jako niewolnik" (2 P 2, 19). Kto uważa, że wolność chrześcijanina polega na samowoli i zachciankach, niech dowie się z Pisma św.: "Kiedy byliście niewolnikami grzechu, byliście wolni od służby sprawiedliwości. Jaki jednak pożytek mieliście wówczas z tych czynów, których teraz się wstydzicie? [...] Teraz zaś, po wyzwoleniu z grzechu i oddaniu się na służbę Bogu, jako owoc zbieracie uświęcenie" (Rz 6, 20-22). Wolność chrześcijańska to służba Boża.

Wolny chrześcijanin to ten, co idzie za Jezusem. Ufa Jego Słowu i chce według niego żyć. Z tego powodu żyje w posłuszeństwie swoim kościelnym przełożonym, żyje w służbie i miłości wobec braci i sióstr, prowadzi zwycięską walkę z grzechem. Katolik jest wolnym od egoizmu uczniem Jezusa. Jego Pan wyzwolił go od niewoli troszczenia się nieustannie o swoje własne JA, o służbę temu egoistycznemu bożkowi, który każdy sam nosi we własnym wnętrzu. Wolny uczeń Jezusa swoim życiem świadczy, co to znaczy, że "miłość nie szuka swego".

c. Chrześcijaństwo ponaddenominacyjne?

Ze słowem "denominacja" (tak określa się zgodnie z amerykańskim zwyczajem rozmaite wyznania chrześcijańskie) wiąże się jeszcze jedno ważne zjawisko: "chrześcijaństwo ponaddenominacyjne", czyli ponadwyznaniowe. Zjawisko to występuje w dwóch formach.

Po pierwsze więc, część "biblijnych chrześcijan" głosi tezę, że uczeń Jezusa nie powinien być w ogóle członkiem denominacji (katolickiej, prawosławnej, luterańskiej, baptystycznej, zielonoświątkowej czy jakiejkolwiek innej), gdyż wszystkie one, według nich, opierają się tylko na ludzkich ideach i interpretacjach wiary. Prawdziwe chrześcijaństwo, głoszą, ma być "ponaddenominacyjne", czyli niezwiązane z żadnym dotychczasowym wyznaniem. Ludzie tacy nazywają się "chrześcijanami" w bardzo specjalnym znaczeniu. Mówią: "nie jestem ani katolikiem, ani baptystą, ani luteraninem: jestem za to chrześcijaninem".

Idea ponadwyznaniowego chrześcijaństwa pojawia się regularnie od wieków, zwłaszcza w amerykańskiej wersji protestantyzmu, i nieodmiennie, również od wieków, skutkuje powstawaniem dziesiątek i setek coraz to nowych wyznań. To zresztą zrozumiałe: fakt, że ktoś nazwie swoje wyznanie "organizacją ponadwyznaniową" nie sprawi, że nie będzie to wyznanie; nazwanie kolejnego Kościoła "wspólnotą ponadkościelną" nie spowoduje, że nie będzie to 

Następny Kościół. Nowe nazwy nie zmienią starej rzeczywistości. Stosowana w latach osiemdziesiątych nazwa "masło roślinne" na określenie pewnej odmiany margaryny nie sprawiła, że nagle margaryna stała się masłem.

Często tacy chrześcijanie głoszą, że jest rzeczą niewłaściwą, aby na danym terenie lub w danej miejscowości były różne wyznania chrześcijańskie. Uczą, że zgodnie z Biblią lokalna wspólnota chrześcijan ma być tylko jedna i powinna nazywać się "Kościołem lokalnym". Nie trzeba jednak zbyt wielkiej wyobraźni, aby zgadnąć, co ma to oznaczać: wszystkie wyznania powinny zniknąć, poza jednym tylko - ich właśnie.

Druga forma omawianego zjawiska to cały szereg organizacji "ponaddenominacyjnych" w innym jeszcze sensie. Oto w takich grupach, jak "Młodzież z Misją", "Nawigatorzy", "Ruch Nowego Życia" proponuje się wspólny cel - ewangelizację - chrześcijanom różnych wyznań. W praktyce chrześcijanie wyznania katolickiego zapraszani bywają do ekumenicznej współpracy z wiernymi pochodzącymi ze środowisk zielonoświątkowych lub baptystycznych we wspólnym dziele głoszenia Ewangelii ludziom oddalonym od Chrystusa.

Jeśli uczestnicy takich form działania są solidnie zakorzenieni w swoich wyznaniowych wspólnotach, to często przynosi to bardzo dobre owoce. Dary wnoszone przez chrześcijan różnych wyznań sumują się w nową jakość, pełną mocy zwyciężania świata dla Chrystusa. Zdarza się jednak, że zakorzenienie to jest czysto zewnętrzne, a formacja proponowana w takiej organizacji w praktyce zastępuje uczestnikom poprzednie sposoby modlitwy i życia w Kościele. Łatwo domyślić się, co wtedy następuje: mamy klasyczną sytuacją chrześcijaństwa deklarującego się jako bezwyznaniowe, co oczywiście z konieczności prowadzi do utworzenia wspólnoty "wyznaniopodobnej" na bazie rzekomo ponaddenominacyjnej organizacji.

Słowa nie mają magicznej mocy. Powtórzmy raz jeszcze: użycie określenia "organizacja ponadwyznaniowa" dla nazwania wspólnoty chrześcijan, która wszystkie formy modlitwy ma wspólne, która podejmuje wspólne dzieła i w praktyce nie dba o regularne, cotygodniowe kontakty z macierzystymi Kościołami, nie zmieni faktu, że jest to nowe wyznanie, choćby nazywało się, na przykład "ponaddenominacyjną wspólnotą "Gwiazda Syjonu"". Ludzkie słowa tylko nazywają rzeczywistość, ale nie mogą jej tworzyć.

Dynamika trudnych nieraz kolei losu takich wspólnot stanie się jeszcze bardziej zrozumiała, gdy uświadomimy sobie pojęcie Kościoła, jakie wnoszą wyznawcy chrześcijaństwa uformowani w środowisku baptystycznym, metodystycznym czy zielonoświątkowym. Dla nich przejście do innego wyznania z powodu zmiany miejsca zamieszkania, osobistych upodobań czy dla towarzyszenia przyjaciołom nie jest często niczym szczególnym ani niczym specjalnie dramatycznym. Odczuwają to trochę tak, jak katolik zmianę jednej parafii katolickiej na inną z powodu przeprowadzki do sąsiedniego miasta. Postawa ta jest trudno zrozumiała dla katolików, którzy mają odmienne pojęcie wspólnoty kościelnej: Kościół katolicki widzą mianowicie na kształt rodziny Bożej. Opuszczenie rodziny odbierane jest jako bolesna zdrada powodująca zranienie na całe lata. Katolik nie wyraża w ten sposób swoich uprzedzeń ani wrogości wobec chrześcijan innych wyznań, a jedynie nazywa głośno to, w jaki sposób rozumie swój Kościół.

Różnica wrażliwości jest znaczna i trzeba zdawać sobie z niej sprawę. W środowisku zdominowanym przez myślenie "wolnokościelne" katolik będzie się spotykał z radą: "Jeśli masz trudności w swoim Kościele, to zmień Kościół na taki, który ci bardziej odpowiada". Rada ta nie będzie wypływała ze złej woli brata zielonoświątkowca lub baptysty, nawet bardzo ekumenicznie usposobionego. Po prostu wielu z nich ubiera tylko w słowa swoje pojęcie Kościoła. O tym, jakie jest to pojęcie, trzeba po prostu wiedzieć. Jest bardzo odmienne i pociąga to za sobą przy planowaniu wspólnych przedsięwzięć (pożytecznych przecież i często owocnych) potrzebę przewidywania także kłopotów i trudności. Chrześcijanie tego typu dzieląc się swoim przeżywaniem Chrystusa i Jego zbawczej łaski będą także równocześnie dzielić się takim właśnie przeżywaniem Kościoła: jako federacji stowarzyszeń chrześcijańskich, formowanych w znacznej mierze na bazie osobistych upodobań i indywidualnych przeżyć uczestników. Federacja wspólnot, między którymi trwa nieustanny przepływ ludzi, gdzie można wędrować w poszukiwaniu odpowiadającego mi osobiście miejsca... Wizja ta pasuje do katolickiego rozumienia różnych ruchów i grup odnowy, ale nie do katolickiego pojęcia Kościoła. Ruchy i grupy według katolika należą do jednego widzialnego Ciała, jakim jest Kościół katolicki. Ich jedność jest, owszem, przede wszystkim duchowa, ale nie tylko; jest także organizacyjna. Jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, ekumenizm budujemy na iluzji. Chrześcijanin zaś powinien żyć realiami, a nie złudzeniami.

Różnicę tę należy wziąć pod uwagę przede wszystkim tam, gdzie po bolesnych doświadczeniach podziałów i rozłamów próbuje się obecnie mozolnej drogi pojednania. Czy wystarczy powiedzieć wtedy: "Stary, nie przejmuj się tak, minęło już tyle lat, o co ci właściwie chodzi? Było, minęło, teraz podajmy sobie ręce - i naprzód!" Może jednak trzeba wstępnie zapytać: "Ale jakie pojęcie Kościoła nosisz teraz w swoim wnętrzu?" Pamiętajmy o katolickim pojęciu wspólnoty ludzi wierzących i o związanej z tym wrażliwości serca! Czy ojciec rodziny może mieć pewność, że kolejna jego ukochana córka nie zostanie uwiedziona?

Rozłam:

Gdyby byli naszego ducha, pozostaliby z nami

"Tradycyjny Kościół, do którego należysz, nazywa się duchowo Sodoma i Egipt! Wyjdźcie z Babilonu i nie miejcie udziału w jego uczynkach!" Spotykamy niekiedy specyficzny typ gorliwych głosicieli nowych idei religijnych, którzy nawołując do odkrycia na nowo Jezusa, zachęcają równocześnie do występowania z Kościoła katolickiego i do wstępowania do nowych, przez siebie samych utworzonych wspólnot religijnych. Niekiedy lubią oni myśleć i mówić o sobie: "biblijni chrześcijanie", lubią przeciwstawiać się "tradycyjnym chrześcijanom" i jak twierdzą "odkładają na bok ludzkie opinie, lata tradycji", aby "jasno zobaczyć, co Bóg mówi przez swoje Słowo". Działalność takich głosicieli skończyła się w ciągu ostatnich lat serią rozłamów i odejść z Kościoła katolickiego członków różnych wspólnot ruchów odnowy. Według pasterzy Kościoła katolickiego jest to zjawisko wysoce nieewangeliczne. Dlaczego?

a. "Gdyby byli naszego ducha, pozostaliby z nami" (1 J 2, 19)

Po pierwsze, harmonijnie żyjące wcześniej wspólnoty przeżyły bolesne podziały, niezgodę i spory.

Po drugie, dziesiątki, a nawet setki młodych ludzi, dawniej zaangażowanych w ewangelizację, odeszło od jakiejkolwiek formy udziału w chrześcijaństwie: zniechęceni fanatyzmem i sprzecznymi opiniami zajęli się po prostu tak zwanym "normalnym życiem" i robieniem interesów.

Po trzecie, realizacja owocnego i skutecznego planu ratowania ludzi żyjących "bez nadziei ani Boga na tym świecie" (Ef 2, 12) w wielu środowiskach wyraźnie zwolniła tempo.

Po czwarte, nowe, rozłamowe grupy w przeważającej części wcale nie są zasilane przez nawróconych bezbożników, "nierządnice i celników", którzy wcześniej żyli bez Chrystusa. Typowy ich przedstawiciel to były aktywny członek katolickich grup, który będąc katolikiem ożywił swoją wiarę przez "przyjęcie Jezusa jako Pana i Zbawiciela", będąc w Kościele katolickim przyjął modlitwę o "chrzest w Duchu Świętym", jako katolik poznał moc Słowa Bożego a odszedł dopiero potem, z powodu natrętnego przedstawiania mu doktryny katolickiej jako niezgodnej z Biblią.

Wreszcie, gdyby nie podziały, bylibyśmy dziś o wiele dalej w dziele duchowego ratowania poszczególnych ludzi, naszych miast i całego kraju.

Stąd właśnie bierze się opinia pasterzy Kościoła katolickiego, że inicjatorem podziałów i rozłamów w niektórych grupach odnowy Kościoła jest Przeciwnik Bożego planu zbawienia, oraz że niekiedy udaje mu się z powodzeniem ten Boży plan na pewien czas powstrzymać.

Łatwo zgadnąć, że ludzcy inicjatorzy owych rozłamów mają o tym opinię dokładnie odwrotną. Podziały, nawet polegające na odchodzeniu wiernych od Kościoła katolickiego, są - według nich - dobre, gdyż nastąpiły wtedy, gdy ludzie "poszli do przodu z Bogiem" i dlatego nie mogli już wytrzymać atmosfery panującej w Kościele swojego dzieciństwa i swojej młodości. Co więcej jak pisze jeden z takich głosicieli - okazuje się czasem, że nawet "Bóg jest czasem inicjatorem podziału. Jezus powiedział: "Czy myślicie, że przyszedłem, by dać ziemi pokój? Bynajmniej, powiadam wam, lecz rozłam" (Łk 12, 51)". Stąd, podobno, podnoszenie alarmu z powodu podziałów w Kościele jest głosem fałszywej troski, a nawet "znajduje swoje źródło w mocy diabła"; dlatego fałszywie mieliby mówić ludzie ostrzegający przed rozłamami, "że ci, którzy idą z Bogiem do przodu, dzielą Kościół".

Skoro stanowiska są tak przeciwne, to obie strony nie mogą mieć racji równocześnie. Jedna z tych dwóch postaw musi być uleganiem pokusom, a druga - głosem uległości Duchowi Świętemu. Ale która?

b. Rozłam jest grzechem

Zwolennicy rozłamu porównywali czasem problem rozbicia w Kościele do rozwodu.

"Bóg nienawidzi rozwodów. Jest to ostateczny środek, kiedy wszystkie próby pojednania zawiodły. Czasami dla dobra własnego duchowego życia lepiej jest odejść..."

Jednym słowem, czasem byłoby lepiej dla swojego dobra uczynić coś, czego Bóg nienawidzi. Jak na chrześcijan wniosek taki jest zadziwiający. Wydawałoby się przecież, że człowiek Jezusa Chrystusa nigdy nie musi czynić niczego, czego Bóg by nienawidził. Zdaje się też, że takie czyny dawniej nazywały się grzechami i twierdzono o nich, że człowiek jeśli je popełnia to dlatego, że dokonał złego wyboru. Teraz zaś okazuje się, że po pierwsze musi, a po drugie jest to może nawet dobre i pożyteczne.

Dla chrześcijanina różnica między grzechem a czynem dobrym wcale nie jest tym samym, co różnica między tym, co jest dla mnie niewygodne, a tym, co jest dla mnie akurat dziś przyjemne i pożyteczne. Chrześcijanin od Boga dowiaduje się, co jest grzechem. A konkretnie ze Słowa Bożego. W Biblii znajdujemy, jakby dla naszej wygody, nawet całe gotowe spisy grzechów, aby nie trzeba było za bardzo się męczyć wyszukiwaniem ich po różnych miejscach. Oto jedna z takich list:

"Jest zaś rzeczą wiadomą, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgody, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki" (Ga 5, 19-21).

Rozłam jest więc grzechem. Podobnie jak rozwodów, tak samo rozłamów "Bóg nienawidzi". Bóg kocha grzesznika, ale nienawidzi grzechu. Rozłamy umieszczone są w Biblii w "doborowym towarzystwie" takich uczynków, jak pijaństwo, czary lub nierząd. Dlatego polecanie ich "czasami", "dla dobra własnego duchowego życia" wydaje się cokolwiek dziwne...

Rozłam jest grzechem zaraźliwym, podobnie jak nierząd lub wyuzdanie seksualne. Porównajmy, jak podobne są w brzmieniu dwa apostolskie ostrzeżenia: jedno przeciw sekciarzom (tak, to nie pomyłka: słowo "sekciarz" naprawdę znajduje się w Biblii!), drugie - przeciw rozpustnikom. "Sekciarza po jednym lub drugim upomnieniu się wystrzegaj, wiedząc, że człowiek taki jest przewrotny i grzeszny, przy czym sam na siebie wydaje wyrok" (Tt 3, 10-11). "Napisałem wam w liście, żebyście nie obcowali z rozpustnikami" (1 Kor 5, 9).

Rozłam jest grzechem prowadzącym do zguby, to znaczy oddala od zbawienia, a nie przybliża. "Będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje [dosł. "rozłamy"]" (2 P 2, 1).

Rozłam okazuje też jawnie, kto grzechowi ulega. Pismo św. mówi nam: "Zresztą muszą być wśród was rozdarcia, żeby się okazało, którzy są wypróbowani" (1 Kor 11, 19). Wypróbowani to ci, którzy nie ulegli rozłamowi, a niewypróbowani - to ulegający mu. Uleganie podziałom jest bowiem grzechem cielesności: "Jeśli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni?" (1 Kor 3, 3).

Rozłam jest też grzechem pokazującym, kto ma Ducha, a kto jest cielesny. "Oni to powodują podziały, są cieleśni, Ducha nie mają" (Jud 19). Cielesność objawia się nie tylko w pijaństwie lub rozwiązłości, ale także w nieumiejętności zachowania jedności kościelnej wspólnoty. Przypomnijmy raz jeszcze Apostoła Pawła: wśród "uczynków rodzących się z ciała" są także "rozłamy" (Ga 5, 19n).

Rozłam jest grzechem pychy i zarozumiałości, wynikającym z tego, że ktoś wierzy tylko sobie i swojemu sposobowi rozumienia Pisma św. Zobaczmy, jak Biblia opisuje proces powstawania rozłamu: 1) "żadne proroctwo Pisma nie jest dla prywatnego wyjaśniania"; 2) "znaleźli się jednak fałszywi prorocy wśród ludu"; 3) "tak samo wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje [dosł. "rozłamy"]" (2 P 1, 20 - 2, 1). Proces ten kończy się w sposób opisany przez św. Piotra: "ludzie niedouczeni i mało utwierdzeni opacznie tłumaczą listy Pawła, tak samo jak i inne pisma, na własną swą zgubę" (por. 2 P 3, 16).

Rozłam jest grzechem egoizmu. To przecież podobno dla "własnego duchowego dobra" należy odejść z Kościoła, aby nikt nie krępował mojego "wzrastania w Duchu" i "pójścia bezkompromisowo za Bogiem". Oprócz mojego dobra jest jednak dobro większe: dobro Ciała Chrystusa, którego jestem członkiem. Do jedności jesteśmy wzywani nie z powodów czysto ludzkich, ale Bożych: "upominam was bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście byli zgodni, i by nie było wśród was rozłamów" (1 Kor 1, 10).

Ta długa litania biblijnych tekstów wskazuje na jedno. Spotykana czasem wśród ludzi niechętnych Kościołowi katolickiemu rada, by odejść z kościelnej wspólnoty i założyć sobie własną, oznacza w świetle dokładnie przestudiowanego Słowa Bożego ni mniej, ni więcej, tylko tyle: "Gdy wierność Biblii staje się trudna, lepiej jest dla własnego duchowego egoizmu dać sobie z nią spokój". Tymczasem Pismo św. uczy wyraźnie: "Niech każdy ma na oku nie tylko swoje własne sprawy, ale też i drugich" (Flp 2, 4).

c. "Jezus miał umrzeć, aby rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno" (J 11, 51-52)

Niekiedy beztroska głosicieli rozbicia w Kościele staje się zdumiewająca. Czytamy u jednego z nich: "Czasami tego typu podziały dotyczą większych grup w ciele Chrystusa. Bóg chce pokazać, czyje postępowanie aprobuje". Jak pogodzić to z Chrystusową modlitwą: "Proszę za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie, aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty Ojcze we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili jedno w Nas, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał" (J 17, 20-21)? Potrzeba więc sporego wysiłku, aby pomimo to wciąż niefrasobliwie zachęcać do rozłamów i podziałów w Kościele. Trzeba jakoś to "biblijnie" wyjaśnić, aby zatrzeć niemiłe wrażenie, że "aby świat uwierzył" Jezus dał nam całkiem inne rady.

Cóż tak naprawdę radzi nam Jezus Chrystus w Biblii, gdy okazuje się, że Kościół, do którego należymy, zawiera sporą dawkę grzechu, oziębłości i niewierności? Pod koniec pierwszego wieku w Kościele niemało było odstępstw od prawa Ewangelii, niemało też zniechęcenia i grzechów. Czy Pismo św. uczyło wtedy, aby "odchodzić dla wzbogacenia własnego rozwoju duchowego"? Nic podobnego! Apostolski Kościół miewał czasem za członków ludzi, których wiara wystygła ("odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości" - Ap 2, 4), ludzi, którzy byli chrześcijanami tylko nominalnymi ("masz imię, które mówi, że żyjesz, a jesteś umarły" - Ap 3, 1), a nawet takich, których postawa budziła obrzydzenie u Boga ("Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust" - Ap 3, 15-16). Ale wszystkich ich nazywa jednak Bóg swoim "Kościołem" (Ap 3, 22) i kieruje do nich wezwanie: "nawróć się" (Ap 3, 19).

Pierwsi chrześcijanie dobrze to zrozumieli. Jako dowód przeczytajmy kilka zdań z listu św. Klemensa do Koryntian. Tekst ten powstał około 100 r., może jeszcze za życia św. Jana Apostoła.

"Któż z was jest szlachetny, miłosierny i pełen miłości? Niech powie: "Jeśli to z mojego powodu wynikł spór, niezgoda i rozłam, ustąpię. Odejdę dokądkolwiek zechcecie; uczynię cokolwiek nakaże zgromadzenie. Niech tylko owczarnia Chrystusa żyje w pokoju z ustanowionymi prezbiterami". Kto tak uczyni, dostąpi wielkiej chwały i wszędzie znajdzie przyjęcie".

Co to jest ekumenizm?

Aby tak jak My stanowili jedno

"Oby się tak zespolili w jedno, aby świat poznał, żeś Ty Mnie posłał i żeś Ty ich umiłował, jak Mnie umiłowałeś" (J 17, 23).

Nie można mówić o biblijnej wizji Kościoła nie zdając sobie jednocześnie sprawy z tego, że obecny kształt światowej wspólnoty chrześcijan nie do końca odzwierciedla zamysł Jezusa Chrystusa. Chrześcijaństwo podzielone na odrębne wyznania, czasem niechętne sobie, a niekiedy nawet rywalizujące ze sobą (a skrajnym przypadku nawet wrogie!) to jeszcze nie to, o co chodzi Panu Bogu.

a. Jesteście naszymi braćmi

Świat nie będzie mógł odkryć Jezusa jako Syna Bożego posłanego przez Ojca dopóki chrześcijanie nie będą zespoleni w jedno. Przejmująco wyraził to Jan Paweł II: "Jeśli wierzący w Chrystusa chcą się skutecznie przeciwstawić dążeniu świata do zniweczenia Tajemnicy Odkupienia, muszą razem wyznawać tę samą prawdę o krzyżu!" Ekumenizm, jak widzimy, to nie kwestia mody lub politycznej poprawności, ale to sprawa wierności nakazowi Jezusa Chrystusa i sprawa skuteczności chrześcijaństwa. Jakkolwiek podziały między poszczególnymi wyznaniami mogą wydawać się nam dziś nie do pokonania, to jednak Bóg czynił już w historii cuda burzenia murów: "On jest naszym pokojem. On, który obie części uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur - wrogość [...] aby jednych i drugich znów pojednać z Bogiem w jednym ciele przez krzyż" (Ef 2, 14).

Z tego powodu jest potrzebny nam, katolikom, ekumenizm z chrześcijanami prawosławnymi i z tymi, którzy uwielbiają Chrystusa w Kościele ewangelicko-augsburskim. Potrzebny jest nam ekumenizm z wyznawcami Zbawiciela ze wspólnot metodystycznych, zielonoświątkowych, baptystycznych i z tymi, którzy pochodzą z rozmaitych tak zwanych "wolnych Kościołów".

Gdyż, bardzo praktycznie patrząc i bardzo biblijnie oceniając, całkiem po prostu potrzebujemy się nawzajem. Potrzebujemy zielonoświątkowego zapału modlitewnego, ich wiary, że "Bóg jest wciąż taki sam", żaru radości w Chrystusie Jezusie i nieustępliwości w głoszeniu Ewangelii także w więzieniach lub w środowiskach patologicznych. Dalej, potrzebujemy powagi baptystów w posłuszeństwie biblijnemu tekstowi i ich odwagi w przeciwstawianiu się duchowi tego świata. Potrzebujemy jeszcze wielu innych darów szczególnie rozwiniętych i cenionych w poszczególnych wspólnotach chrześcijańskich. Ale sądzimy, że koniecznie potrzebne są także dary katolickiego, ewangelicznego spojrzenia na świat: sięgająca w nieprzerwanej świadomości historycznej łączność ze świadkami wiary z pierwszych wieków, szacunek dla takiego rozumienia Biblii, jakie dane było kolejnym pokoleniom uczniów Jezusa, rodzinne poczucie jedności rozciągające się w najgłębszej "katolickości" na wszystkie wieki istnienia Kościoła i na wszystkie geograficzne regiony.

Wzajemne potrzebowanie się chrześcijan na różne sposoby przeżywających wiarę w Ewangelię stanie się jeszcze wyraźniejsze, gdy dostrzeżemy, że zwykle z takim samym zapałem troszczą się oni o nieco odmienne rzeczy. Na przykład Kościół katolicki bardzo przywiązany jest do pełni wyrazu wiary, zatroskany jest o to, by niczego nie uronić ze skarbca zostawionego nam przez Jezusa. Natomiast tak zwane "nowe Kościoły" bardziej zainteresowane są czystością wiary, by nie dodać absolutnie niczego do niezbędnego minimum. Katolicy zwykle bardziej podkreślają ciągłość działania łaski Bożej w ciągu kolejnych pokoleń, będą też bardziej wyczuleni na niewidzialną jej moc, dostrzegalną tylko dla Boga. Często kontrastuje to z odczuciami chrześcijan zielonoświątkowych czy tak zwanych "ponaddenominacyjnych", którzy widzą łaskę głównie tam, gdzie objawia się ona w niespodziewanych Bożych interwencjach możliwych do zaobserwowania w codziennym życiu.

Ile dobra mogłoby wyniknąć, gdyby te uzupełniające się sposoby widzenia zaczęły wpływać na siebie ubogacając się wzajemnie. I odwrotnie, ile strat, jeśli spotkanie polega tylko i wyłącznie na budzeniu niechęci i uprzedzeń. Największą stratą jest zapewne utrata możliwości spojrzenia na swoją własną społeczność chrześcijańską krytycznie, oczami życzliwego, choć należącego do odmiennego Kościoła współchrześcijanina. Kochający krytycyzm wzywający do powrotu do normy Bożej jest zawsze po myśli naszego Pana. Ta właśnie postawa otwiera ku modlitwie o Boże światło w świecie, w którym - jak być może nigdy przedtem - potrzebne jest świadectwo i głos nieskłóconych i niepodzielonych chrześcijan.

Potrzebujemy się nawzajem. Co więcej, wygląda na to, że dla spełnienia swego planu objawienia się światu sam Jezus Chrystus potrzebuje nas wszystkich! "Jeśliby noga powiedziała: "Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała" - czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: "Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała" - czy wskutek tego rzeczywiście nie należałoby do ciała? [...] Nie może więc oko powiedzieć ręce: "Nie jesteś mi potrzebna"" (1 Kor 12, 15-16. 21). Potrzebujemy się, nawet jeśli czasem nie chcemy tego przyjąć do wiadomości. Jak powiedział św. Augustyn o sytuacji ekumenicznej w V wieku: "Oni więc nie uznając naszego chrztu nie uważają nas za braci, my natomiast nie powtarzając [chrztu] udzielonego przez nich, ale uznając ich chrzest za swój własny, mówimy "Jesteście naszymi braćmi"". Dlatego jest rzeczą niezmiernie istotną wiedzieć, co oznacza słowo "ekumenizm", czego nie znaczy z całą pewnością, i jaki jest upragniony rezultat wszelkich ekumenicznych dążeń.

b. "Abyśmy nie byli dziećmi, którymi miotają fale i porusza każdy powiew nauki"

Istnieje bowiem pewne błędne pojęcie ekumenizmu. W tym rozumieniu "ekumeniczne" byłoby każde pojawienie się wśród nas przedstawiciela jakiegokolwiek wyznania chrześcijańskiego i jakakolwiek forma spotkania z nim, niezależnie od późniejszych rezultatów. Dla zilustrowania skutków takiego pojęcia ekumenizmu podajmy przykład. Oto wiadomość z prasy: "Wspólnota Ruchu Odnowy w Duchu Świętym opuściła Kościół rzymskokatolicki. Liczy kilkaset osób, niewiele mniej niż pół roku temu. Zarejestrowała się jako Kościół Chrześcijański". Oto inna wiadomość z Biuletynu KAI: "Grupa, która wywodzi się z katolickiego ruchu Odnowy w Duchu Świętym, zarejestrowała się w Urzędzie Miasta jako Stowarzyszenie Chrześcijańskie. Biskup ostrzega: przynależność do Stowarzyszenia jest równoznaczna z dobrowolnym odejściem od Kościoła katolickiego".

Większość członków tak powstałych "wolnych Kościołów" poznała Ojca, przyjęła Jezusa jako Pana i Zbawiciela i została napełniona Duchem w Kościele katolickim, w tym samym Kościele katolickim "zakosztowała wspaniałości słowa Bożego i mocy przyszłego wieku" (Hbr 6, 5), i dopiero tak uformowana przeszła do nowych wspólnot wyznaniowych. Ludzie tacy wskutek stopniowej zmiany sposobu myślenia nie odczuwają niczego niestosownego w takim przebiegu wydarzeń, a nawet, prawdę mówiąc, nie widzą w tym nic specjalnie dramatycznego. Wszystko to jawi się im jako forma uprawnionej wędrówki duchowej i witane bywa jako bardzo "ekumeniczne". Oto jak relacjonuje taki proces jeden z uczestników:

"Około dwudziestoosobowa grupka ludzi poczuła prowadzenie, by założyć niezależny kościół. W ten sposób powstała Społeczność Chrześcijańska. Co prawda, po pierwszej fali prześladowań pozostało około dziesięciu członków, ale za to byli to bardzo entuzjastycznie nastawieni wierzący, a co najważniejsze - rozkochani w Jezusie. Warto przy tej okazji wspomnieć, iż mimo faktu, że dziś Społeczność ta już nie istnieje, członkowie jej są aktywnymi członkami rozwijających się kościołów [niekatolickich]. Chwała Jezusowi, to naprawdę bardzo budujące!"

Różne rzeczy wydają się różnym ludziom budujące. Warto więc pamiętać o tym, co pragnie zbudować z nas sam założyciel Kościoła, Jezus Chrystus: "Żyjąc prawdziwie w miłości sprawmy, by wszystko rosło ku Temu, który jest Głową - ku Chrystusowi. Z Niego całe Ciało - zespalane i utrzymywane w łączności dzięki całej więzi umacniającej każdy z członków stosownie do jego miary - przyczynia sobie wzrostu dla budowania siebie w miłości" (Ef 4, 15-16). Dlatego spotkanie międzywyznaniowe, które przynosi mniej jedności, niż było jej poprzednio, nie zasługuje na nazwę "ekumeniczne". Zgodnie z prostym sensem słów, których definicje łatwo znaleźć w encyklopedii, jest ono wtedy "antyekumeniczne".

c. "Każdy z was mówi: 'Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa'"

Obecna sytuacja podzielonego chrześcijaństwa nie jest czymś absolutnie nowym. Prawdę mówiąc, istniała od samego początku historii wspólnoty chrześcijan i dlatego od pierwszych dziesięcioleci istnienia Kościoła był potrzebny ekumeniczny wysiłek tworzenia jedności. "Zdarzają się między wami spory. Myślę o tym, co każdy z was mówi: "Ja jestem Pawła, a ja Apollosa; ja jestem Kefasa, a ja Chrystusa". Czyż Chrystus jest podzielony?" (1 Kor 1, 12-13).

Z tego powodu ekumenizm nie jest, jak błędnie rozumieją to niektórzy, każdym spotykaniem się chrześcijan różnych wyznań. Określenie to przysługuje tylko takiemu rodzajowi spotkań, który owocuje wzrostem jedności. "Jeśli jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni i nie postępujecie tylko po ludzku?" (1 Kor 3, 3). Ekumenizm jest, jak sformułował to Jan Paweł II "ruchem ku jedności", a uczestniczą w nim ludzie "w społecznościach, w których Ewangelię usłyszeli i o których każdy mówi, że to jego własny i Boży Kościół". Chociaż to przekonanie z natury rzeczy rodzi możliwość konfliktu, to jednak - przypomina papież - "wszyscy tęsknią za jednym i widzialnym Kościołem Bożym, który by był naprawdę powszechny i miał posłannictwo do całego świata, aby ten świat zwrócił się do Ewangelii i w ten sposób zyskał zbawienie na chwałę Bożą". Określenie "katolicki" znaczy przecież po grecku "powszechny".

Bez dogłębnego zrozumienia tej biblijnej prawdy pod hasłem ekumenizmu może następować dalsze rozbicie chrześcijaństwa, a więc faktyczny... antyekumenizm!

d. "Wzbudził wicher burzliwy i spiętrzył fale"

Zilustrujmy raz jeszcze ten problem. Dostajemy czasem pocztówkę z pozdrowieniami znad morza. Dla szczura lądowego bywa to wielka atrakcja. Często widokówka taka przedstawia toń oświetloną promieniami zachodzącego słońca. Spiętrzone potężnym tchnieniem wiatru fale niosą niepowstrzymaną, zdawałoby się, energię.

Z drugiej strony - piaszczysta plaża. A wzdłuż niej dzieło ludzi, którzy postanowili udaremnić moc fali. Rzecz ciekawa: ci, którzy chcieli przeciwstawić się potężnej mocy tchnienia wichru wcielonej w fale, nie uciekli się do gigantycznych murów ani stalowych zapór. Postanowili przeciwstawić fali słabiutką, wydawałoby się, przeszkodę. Drewniany słupek. Cóż on może wobec gnanej wichrem potęgi? Ale za jednym słupkiem stoi drugi i trzeci... Cały rząd. A obok drugi rząd i trzeci takich samych słupków. Fala wyhamowuje malutką część energii na pierwszej przeszkodzie, a potem na drugiej i kolejnej. Kiedy wreszcie dociera do brzegu, została już unieszkodliwiona. Potęga, która mogła zmieniać kształt brzegu, wdzierać się w głęboko w ląd, zamieniła się w bezsilny chlupot: bezskutecznie obmywa piasek. Został rozbrojona, unieszkodliwiona, pozbawiona mocy. Jaką metodą? Poprzez podział energii ciosu fali na coraz więcej i więcej odosobnionych uderzeń. Metoda nieodmienne skuteczna.

"Wiatr wieje tam, gdzie chcesz, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha" (J 3, 8). Zdarzało się już w historii, że powiew Ducha Świętego spiętrzył fale tak, że dokonywały się wielkie zwycięstwa Boże. "Wiatr wschodni wiał przez całą noc. Fale zatopiły rydwany i jeźdźców całego wojska faraona. Izraelici widzieli wielkie dzieło, którego dokonał Pan" (por. Wj 14, 21. 28. 31). "Powiedział i wzbudził wicher burzliwy, i spiętrzył jego fale" (Ps 107, 25).

W XX wieku jesteśmy w szczególny sposób świadkami, jak wśród wielu chrześcijan wieje z mocą wiatr Ducha Świętego. Dlaczego? To bardzo proste: "Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą" (Łk 11, 13). A wiek dwudziesty stał się widownią coraz mocniejszego wołania o Ducha. Na naszej polskiej ziemi kulminacją tego było pamiętne wołanie Jana Pawła II z 1979 roku: "Niech przyjdzie Duch Twój i odmieni oblicze ziemi: tej ziemi". Bóg w odpowiedzi tchnął i spiętrzył fale nowej ewangelizacji "udaremniające wszelkie ukryte knowania" (por. 2 Kor 10, 4).

Nie chodzi tu tylko o polityczne zwycięstwa ani o wywyższanie jednych stronnictw społecznych nad drugie. Chodzi o zwycięstwo nad bezbożnością, beznadzieją, niewiarą, grzechem - tym wszystkim, co w Biblii symbolicznie nazywa się Babilonem, Tyrem, Egiptem, Sodomą: "Ja, Pan, jestem przeciw tobie. Sprawię, że [...] nadpłyną falami jak morze i zburzą mury Tyru" (Ez 26, 3). Pan chciał powiedzieć wszelkiej twierdzy szatana: "zostałeś rozbity przez morskie fale" (Ez 27, 34).

Cóż może stanąć na przeszkodzie potędze fali wzbudzonej wiatrem Ducha Świętego? Jakiej wielkiej potęgi wymagałoby, aby stanąć jej wprost na drodze i tym sposobem ją obłaskawić, unieszkodliwić, udaremnić? Przeciwnik zamiaru Bożego nie dysponuje taką siłą. Ale może to zrobić zupełnie inną metodą. Jak?

Można rozdzielić energię fali wzbudzonej przez Ducha wśród chrześcijan na stronnictwa, frakcje, opcje, skierować jej energię na wewnętrzne spory, podejrzenia, zatargi, skanalizować uruchomione moce na zwalczanie "wroga", który odmiennie zrozumiał pewien werset biblijny. Zapewne ugrzęźnie przy tym wiele ludzkiego zapału i dobrej woli. Efekt będzie miły sercu Przeciwnika: zamiast potężnej fali nawróceń i zdobywania środowisk dla Jezusa, usłyszymy nieszkodliwy chlupot.

Powróćmy od ilustracji do konkretnej rzeczywistości związanej z problemem ekumenizmu. Jedenaście lat temu odbył się w Londynie pierwszy "Marsz dla Jezusa", czyli publiczna manifestacja rozentuzjazmowanych chrześcijan ku chwale Bożej na ulicach miasta. Potem stał się marszem międzynarodowym, a znowu po kilku latach stał się marszem światowym. Do Polski - Wrocławia, Warszawy, Gdańska - świeżość Marszu wtargnęła w 1992 r. W 1993 roku w samym Wrocławiu w entuzjastycznym pochodzie uczestniczyło 4,5 tysiąca wierzących. Była to potężna fala chwały Bożej przetaczająca się przez miasto.

W latach 1994 i 1995 - "Marsze dla Jezusa" w Polsce były, choć trzeba by raczej powiedzieć - jeszcze były. Potem zdarzył się jeszcze jeden czy drugi, ale już nie jako "Marsze jedności", ale jako "Marsze podziału". Z imponującej liczby uczestników sprzed pięciu lat ostali się nieliczni. Z internetowej strony Marszu można się było wtedy dowiedzieć o sytuacji w Polsce: "były mury między Kościołami". Zamiast gromkiego uderzenia potężnej fali słychać było chlupot. A największą masową imprezą uliczną w naszej części Europy stał się tymczasem - też przed niewielu laty zapoczątkowany - marsz ku czci całkiem innej "miłości": berlińska "Love Parade". Impreza ta jest zdobna w masowe używanie narkotyków i reklamę homoseksualizmu. To nie marsze chrześcijańskie, a ta właśnie doroczna parada szczyci się dziś milionem uczestników. Wniosek? Ktoś tu odniósł nad kimś zwycięstwo (mamy nadzieję oczywiście, że tymczasowe!)

Tym bardziej warto więc cieszyć się tym, co Bogu udaje się zdziałać ku pojednaniu chrześcijan pomimo ludzkiej słabości. Czasem są to wydarzenia na wielką skalę, jak choćby wspólna, protestancko-katolicka deklaracja sprzed kilku lat ogłoszona w USA pod hasłem Ewangelicy i katolicy ku Trzeciemu Tysiącleciu. Czasem znowu udaje się zrobić coś ku budowaniu lokalnej jedności, jak na przykład zorganizować wspólną modlitwę chrześcijan: katolików i braci z Kościoła ewangelicko-augsburskiego na czuwaniu przed uroczystością Zesłania Ducha Świętego.

Trzeba się tym cieszyć, bo przecież nie chodzi o to, aby pozornie "zdobyć dla Chrystusa" tych, co już wcześniej zostali zdobyci, tyle tylko, że... w innej (niewłaściwej?) wspólnocie chrześcijańskiej. Chodzi o prawdziwe zdobywanie dla Pana niezdobytych. A także o wzajemne wzbogacenie się tym, co Bóg zechciał ze szczególną wyrazistością objawić w każdej wspólnocie chrześcijan - na pewno po to, aby i inni mogli mieć w tym udział.


Napisz komentarz (3 Komentarze)

« wstecz   dalej »
Advertisement

Serwis Apologetyczny: katolickie spojrzenie na wiarę '2004
http://apologetyka.katolik.net.pl